Z miłości do Alfy...

piątek, lutego 26, 2016 Sagitta's world 0 Comments


"Dlaczego kierowcy Alfy Romeo nie pozdrawiają się na drodze? Bo już się widzieli rano w serwisie."

Nieprawda!!!
Po pierwsze Alfisti się pozdrawiają, szczególnie na polskich drogach. Po drugie, wcale się tak często w tym serwisie nie spotykają. Żarciki o właścicielach Alfy są tak samo słabe, jak stwierdzenie, że BMW jeżdżą tylko 'drechy'. Osobiście znam ich sporo, są fajni, a w dresie chodzą tylko po domu z wygody. 

Alfaholikami staliśmy się już dobrych parę lat temu. Zakochaliśmy się szczególnie w naszej 'centocinquantanove'. I ta miłość jest obustronna. Nie lądujemy częściej w serwisie niż użytkownicy innych marek. Przeszliśmy szwajcarski wyśrubowany przegląd przy przerejestrowaniu auta z polskich tablic na szwajcarskie bez żadnych problemów.* Zwiedziliśmy wspólnie wiele miejsc, z których szczęśliwie wróciliśmy (nie, nie na lawecie!). I dalej zwiedzamy.

W październiku ubiegłego roku odbyliśmy wspólnie z naszą Alfą podróż do miejsca ważnego dla każdego Alfisti, 'domu marki' - "La macchina del tempo. Museo Storico Alfa Romeo" w Arese niedaleko Mediolanu (www.museoalfaromeo.com). Pojechaliśmy tam, by podziwiać historyczne egzemplarze, ale także jeden z niewielu egzemplarzy, którego nie ma jeszcze na rynku - prototyp Alfa Romeo Giulia. Niestety, okazało się, że 'Julcia' wyjechała kilka dni wcześniej na targi motoryzacyjne do Stanów...

W czerwcu 2015 roku Alfa Romeo świętowała swoje 105-lecie. Z tej okazji oraz z okazji światowej premiery nowej perełki wśród Alf - "La meccanica delle emozioni" - Giulii, drzwi muzeum, po kilkuletniej przerwie, zostały ponownie otwarte dla zwiedzających. A prezentowany tam nowy model to "prawdziwy manifest, w którym skoncentrowana jest przeszłość, teraźniejszość i przyszłość jednego z najjaśniejszych przykładów doskonałości motoryzacyjnej na świecie".**

I tyle słów wystarczy. Niech przemówi obraz...

"Meravigliosa creatura" jak śpiewała kiedyś Gianna Nannini...

* Przed upływem roku pobytu w Szwajcarii właściciela samochodu (nie ma znaczenia, że auto przyjechało później niż właściciel) należy zmienić zagraniczne tablice na szwajcarskie. Auto przechodzi wtedy przegląd ze szwajcarską dokładnością. Słyszałam historię, kiedy osoba odpowiedzialna za przegląd na widok brudnego silnika zapytała właściciela, czy on też na noc zębów nie myje...
** www.alfaromeopress.pl/press/article/1813

0 komentarze :

Porządek musi być...

środa, lutego 24, 2016 Sagitta's world 7 Comments


Co jest do życia potrzebne najbardziej poza tlenem i jedzeniem? Ok, poza tlenem. Bez jedzenia można z miesiąc wytrzymać, tylko trzeba pić dużo... wody podobno.
Internet! Spróbuj wytrzymać miesiąc bez internetu. Ba! Spróbuj wytrzymać trzy dni, jak my po przeprowadzce do Szwajcarii. Trzeba zamówić.
Ściemniałam z tymi trzema dniami... Od początku mamy dane mobilne, więc zamawiamy internet przez internet plus w pakiecie telewizję kablową (koniec z niemieckojęzyczną telewizją i dubbingowanymi filmami - rany, oni nawet nie wiedzą, jaki rzeczywiście głos ma taki Al Pacino czy De Niro! Masakra...). Jest niedziela, podobno przesyłka z tunerem dotrze we wtorek. No i fajnie...

We wtorek koło południa wychodzę z domu do sklepu, sprawdzam wcześniej skrzynkę na listy. Skrzynka ma dwie części. Na górze jest zamykane miejsce na listy, na dole większa skrzynka z drzwiczkami bez zamka. Znajduję na górze awizo poczty szwajcarskiej...

No jak awizo?! Przecież siedzę w domu od rana. Słyszałabym dzwonek. Patrzę, a na druczku informacja: "Brak dzwonka! Odbiór od jutra na poczcie".

No żesz kur...cze, ja pier...nicze! Mieszkamy w budynku, gdzie poza naszym mieszkaniem są jeszcze 2. Czyli w sumie są 3 (podwójne) skrzynki na listy i domofon z 3 przyciskami. Na naszej skrzynce pocztowej jest tabliczka z naszym nazwiskiem, na domofonie jeszcze nie zdążyli nam zrobić i założyć. Pan Kurier skrzynki z domofonem nie porównał (+0 do sprytu).
Pierwsza myśl w tej całej sytuacji: "Ordnung muss, kurde, sein" (tabliczki nie ma = dzwonka nie ma = przesyłki nie ma = internetu nie ma). I druga - silniejsza, z polskiej krwi zrodzona - "Porządek to ściema, debil nie kurier".

Awizo znajdziesz w skrzynce wtedy, gdy nie ma Cię w domu, a paczkę dostarcza Ci firma kurierska lub przesyłka Swiss Post jest polecona. W innym wypadku wygląda to następująco: jesteś w domu podczas doręczenia, słyszysz domofon, otwierasz bramę wejściową, uchylasz drzwi od mieszkania i spodziewasz się jakiegoś poruszenia na klatce. A tu cisza. Zerkasz i widzisz swoją paczkę przed drzwiami od strony - jak to w Krakowie mawiają - pola (chyba, że jest na tyle mała, że zmieści się do tej dolnej części skrzynki). I tak Ci ta paczka będzie leżeć dopóki po nią nie zejdziesz, dopóki nie wrócisz do domu lub sąsiad Ci jej wcześniej do środka nie wsadzi. Dla Polaka to trochę scena jak z horroru i wyścig z czasem, żeby ktoś tej paczki nie zajumał ;)

Rzecz kolejna, z porządkiem związana: segregacja śmieci. Sortuje się tu większość odpadów. Jak chcesz możesz nawet rozebrać kubeczek po jogurcie, który owinięty jest kartonem z nadrukiem; kubek do zwykłych śmieci, karton do kartonów, resztka jogurtu do bio. Kartony zbierasz przez miesiąc, a potem wystawiasz w miejsce zbiórki na osiedlu. Ludzie, jak te wszystkie kartony są wtedy poukładane w tym miejscu! Jak równiutko, jak od linijki! To samo z papierem. Też składasz przez miesiąc, paczkę (jedna max. 5 kg) sznurkiem związaną wystawiasz. Justujesz do paczek zastanych :)

7 komentarze :

Anegdoty sylwestrowej nocy...

wtorek, lutego 23, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Jak w wieczór sylwestrowy dostać się w miejsce, które będzie miejscem żegnania się ze Starym Rokiem i witania z  Nowym? Oczywiście, taksówką najlepiej. Naturalnie, należy przy tym uzbroić się w cierpliwość i zacząć dzwonić po taxi z godzinnym wyprzedzeniem. Zamawianie na daną godzinę w ten dzień nie działa. Jak już się uda, to z radością wsiadasz i zaczynasz rozmawiać - to też chyba jeden z niewielu dni, w którym nawet osoby wolące jechać bez słowa, zaczynają w taksówce nawijać.
Najczęściej zaczyna się w ten wieczór tak: "Co, duży ruch dziś, nie? Jedzie Pan/Pani przed 24 do domu napić się szampana?" :)

Nasza rozmowa z krakowskim Panem Taksówkarzem zaczęła się podobnie. 
I tak rozmawiając, jedziemy przez ten nasz Kraków ukochany do naszych starych, dobrych Znajomych.

- My teraz w Szwajcarii mieszkamy i tak co 3-4 miesiące w Krakowie jesteśmy, to Kraków coraz ładniejszy się wydaje.
- Tak, remontują dużo. Ja od 3 miesięcy w Krakowie jestem. Wrócić z zagranicy musiałem. Dziecko odzyskać chcę. Z byłą żoną walczę, bo mi utrudnia kontakt z córką. Ważniejsze to dla mnie teraz niż kokosy zarabiać i po świecie się rozbijać. A świata trochę zjechałem, bo ja technik sceny jestem, w warszawskiej firmie pracowałem, koncerty różne obsługiwałem.
- Ooo, widzi Pan, ja w Krakowie przy koncertach pracowałam. Koncerty organizowałam, z techniką się dogadywałam. Potem nawet w firmie pracowałam, co się obsługą techniczną imprez zajmowała.
- No, dobra robota, fajna. Człowiek tyle świata zwiedził. Ludzi różnych poznał... No, ale tak... Nie ruszam się teraz z Krakowa. Walczyć o dziecko muszę. Nie chcę, żeby mi kiedyś córka powiedziała, że ją olałem.
- Oczywiście, niech Pan walczy, szczęścia życzymy. Ile lat ma córka?
- Młodziutka, cztery latka. Z byłą ciężko. Ale się nie poddam. Rodzinę we Francji mam. Wspierają mnie. Na południu mieszkają. Byłem kilka razy u nich, do Szwajcarii blisko miałem, też zaglądnąłem. Ładne te góry mają. Tylko te ich ograniczenia na drodze, mandaty wysokie...

Nie zauważyliśmy nawet kiedy nam ta trasa zleciała, pod wskazanym adresem stoimy, zapłacić trzeba. I kiedy Pan Taksówkarz wyciąga rękę po zapłatę, padają z jego ust słowa następujące:

"Wszystko, co Państwu powiedziałem było anegdotą..." 

Jeszcze nie piliśmy szampana, a w głowach już nam zaszumiało... 
Udaje nam się rozejrzeć w poszukiwaniu ukrytej kamery, rzucić "Szczęśliwego Nowego Roku" i zamknąć drzwi z drugiej strony szalonej taksówki.

Ok, anegdota - "krótka forma literacka, zawierająca prawdziwe lub zmyślone opowiadanie o zdarzeniu z życia znanej postaci, żyjącej lub historycznej, lub z życia określonego środowiska czy grupy społecznej". Dobra, definicja z 'wiki' pokrywa się z tą w głowie... ;)
Pytanie czy on prawdziwych, czy zmyślonych anegdot 'używał'? Tak sobie jeździ po tym Krakówku naszym i wymyślonymi przez siebie anegdotami z nudów sypie? Ma facet wyobraźnię...

Hej!, ale to jest niezły scenariusz na film! Albo pomysł dla taksówkowego biznesu (uwaga! przy realizacji pomysłu biorę 10% od każdego kursu). A jakby tak, dla urozmaicenia trasy, Pan Taksówkarz (lub Pani Taksówkarka), wymyślał anegdoty dopasowane do swoich klientów? I tak na przykład:

- Klient - ginekolog: "Doktorze, ja porzuciłem praktykę po 10 latach i się na taxi przesiadłem, bo dość już miałem szukania problemów tam, gdzie inni widzą przyjemność. Zdarłem z siebie ten kitel i o ile wygodniej i przyjemniej teraz".

- Klient - programista: "Panie, jaki ja program kiedyś napisałem! Ale mówię Panu, taki, że spokojnie bym mistrzem kodowania został, nagrodę jakąś dostał. Ale nie dostałem." - "To co się stało? Zawieszał się ten program, za wolny był?" - "Nie, zdrzemnąłem się na 'backspace'...".

- Klient - nauczyciel: "Ja polskiego uczyłem lata temu. Z żoną się przez to rozstałem. Na moje pytania zawsze całym zdaniem musiała odpowiadać. Nie wytrzymała, Niewiasta. Potem byłem nauczycielem bez nerwicy. Znaczy się bezrobotnym. To auto kupiłem, koguta na dach wystawiłem i jeżdzę".

A na koniec takiego kursu: "23,50 zł się należy. Wszystko, co powiedziałem było anegdotą."...


PS. Przysięgam, że wszystkie opisywane przeze mnie na blogu anegdoty są prawdziwe! :)

0 komentarze :

Szwajcarski Rivendell...

sobota, lutego 20, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Czy są na sali fani Tolkiena? :) A czy fani wiedzą, jakie miejsce było inspiracją dla górzystej doliny, chronionej rzeką Bruinen i magią Elronda, w której znajduje się siedziba Elfów, Rivendell?...

Jest rok 1911. Młody, dziewiętnastoletni wtedy J.R.R. przebywa w Alpach Berneńskich. Jedym z celów 250 km wędrówki, jaką odbywa wyruszając z miejscowości Interlaken w towarzystwie swojego brata i zaprzyjaźnionej rodziny Brookes-Smith jest dolina Lauterbrunnen. To jedna z najgłębszych dolin w Alpach (różnica wysokości między najniżej położonym punktem w miejscowości Stechelberg, a najwyższym punktem - szczytem Jungfrau - wynosi 3 239 m). Dolina, w której znajdują się 72 wodospady, z których najsłynniejszym i najwyższym (niemal 300 m) jest wodospad Staubach*. Dolina, której podobieństwo krajobrazu do szkicu "Rivendell" Teda Nasmith'a (twórcy ilustracji m. in. do "Hobbita" i "Władcy Pierścieni"), powstałego na bazie szkicu samego Tolkiena, wydaje się być niepodważalne.

Niecałe 20 km od doliny Lauterbrunnen znajduje się miejsce, na którego widok, poza okrzykiem 'wow!', wydałam z siebie okrzyk 'Rivendell!'. Jeżeli Lauterbrunnental była inspiracją dla doliny Imladris (Rivendell w języku sindarin), to TO miejsce musiało jak nic być inspiracją dla samej osady Elfów!

Owo miejsce to jaskinie świętego Beatusa (St. Beatus-Höhlen), znajdujące się w malowniczej okolicy jeziora Thun. Jak głosi legenda zamieszkał w nich pierwszy apostoł Szwajcarii, święty Beatus, po wcześniejszym uporaniu się z poprzednim lokatorem - smokiem. Aby dostać się do wnętrza jaskiń trzeba pokonać kawałek stromej, lecz krótkiej i przyjemnej drogi.

Szkic "Rivendell" znajdziecie na stronie www.tednasmith.com/tolkien/rivendell;
informacje o Lauterbrunnental na www.lauterbrunnen.ch, a St. Beatus-Höhlen tutaj: www.beatushoehlen.ch.

* Wodospad Staubach był z kolei inspiracją dla Goethe'go ("Pieśń duchów nad wodami"). 

0 komentarze :

Przyjaźń od 'mazaczki'...

środa, lutego 17, 2016 Sagitta's world 4 Comments


Z A. poznałyśmy się w zerówce. Z Jej wspomnień wynika, że nasza Przyjaźń zaczęła się od mojej prośby o 'mazaczkę'* (sześcioletnia mistrzyni neologizmów na miarę Leśmiana...).

Potem podstawówka i liceum. Zawsze ta sama klasa, ta sama ławka. Wspólne weekendy, wakacje i ferie zimowe. W zasadzie wszystko wspólne poza chłopakami (na nasze szczęście nigdy żadna z nas nie 'zakochała' się w tym samym facecie). Wymyśliłyśmy swój własny język migowy i graficzny. Miałyśmy umówione znaki na większość rzeczy i osób, które miały dla nas w danym momencie jakieś wyjątkowe znaczenie. Śmiałyśmy się i płakałyśmy razem. Świętowałyśmy nasze sukcesy i opłakiwałyśmy porażki.

Mimo, że mnóstwo czasu spędzałyśmy ze sobą, nigdy nie wystarczało nam go na tyle, by się wygadać, więc kiedy byłyśmy osobno, dzwoniłyśmy do siebie, nabijając horrendalne rachunki telefoniczne ku rozpaczy naszych Rodziców, a potem naszej rozpaczy (szlaban!).

Oczywiście bywały ciche dni. Chodziłyśmy naburmuszone, udawałyśmy, że się nie znamy, przestawałyśmy ze sobą rozmawiać, przez co także telekomunikacja ponosiła znaczne straty. Jednak te nasze ciche dni nie trwały długo. Do czasu, kiedy w okresie studiów (na tym etapie nasze zainteresowania zupełnie się rozjechały i nie wybrałyśmy nawet tej samej uczelni) stało się coś (czego obie nie jesteśmy w stanie określić jednym słowem, był to raczej ciąg zdarzeń), co sprawiło, że 'cichy dzień' trwał długie lata...

W tym czasie stałyśmy sie magistrami, pracownikami i żonami. Żadna z nas nie wiedziała już, jakie druga odnosi sukcesy i z czym się musi zmagać. Niczego nie świętowałyśmy już razem. To, co było teraz wspólne, to znajomi na facebook'u. I emigracja, ale do różnych krajów. Jest dla mnie zagadką, jak osoby, które kiedyś były tak blisko, mogły w jednej chwili stać się dla siebie zupełnie obce i tak bardzo się od siebie oddalić...

Wiele razy pojawiała się w mojej głowie myśl, żeby napisać, żeby się odezwać, powspominać stare dobre czasy, zakopać wojenny topór. Ale zaraz pojawiała się myśl kolejna: "tak po prostu się odezwać, po tylu latach, kiedy nie wiem, jaka będzie reakcja drugiej strony, kiedy nie wiem, czy druga strona sobie tego życzy?". Więc nie pisałam...

Tak zostałoby pewnie do teraz, gdyby nie wiadomość o tym, że A. urodziło się 'podwójne szczęście'. Tak, to jest ten moment. Teraz powinnam się odezwać. Napisałam wiadomość ze szczerymi gratulacjami i najlepszymi życzeniami. I czekałam na to, co nadejdzie... Bałam się strasznie... Były cztery opcje: 1). nie odpisze w ogóle; 2). napisze jedynie 'dzięki'; 3). napisze, jak głęboko ma moje gratulacje i życzenia; 4). napisze, że się cieszy i że przez te lata czekała na wiadomość ode mnie. Trzy pierwsze zabolałyby bardzo... Zadawałabym sobie pytanie, po co to rozgrzebałam. Chociaż impuls do napisania był silniejszy niż obawy przed odpowiedzią, która miała nadejść. Na szczęście przyszła odpowiedź nr 4...

Po paru miesiącach obie znalazłyśmy się w naszym rodzinnym Krakowie. Spotkałyśmy się we trójkę, z naszą wspólną Przyjaciółką z liceum. I było tak, jakby tych lat bez siebie nie było. Jakby te lata ktoś tą 'mazaczką' wymazał. Jakbyśmy widziały się wczoraj, najwyżej tydzień temu. Z tą różnicą, że w domu czekali na nas teraz Mężowie (i Dzieci)... :)

Zdarza się w życiu tak (szczególnie w młodym, szczeniackim jego okresie),  że coś, co jest życia ogromą wartością, w różnych okolicznościach tracimy. Nigdy jednak nie jest za późno, by to spróbować odzyskać...

* Pamiętam, jak w czasach późnej podstawówki, w rozmowie z A. mówię: "Trzeba na to patrzeć przez zamknięte palce." - "Mówi się przez palce." - "Wiem, chciałam urozmaicić." :)

4 komentarze :

Szwajcarskie fondue i rockowe jodłowanie...

poniedziałek, lutego 15, 2016 Sagitta's world 5 Comments


W swoim poście pt. "Dokładnie dwa lata temu..." pisałam o książkach, które kupiliśmy przed naszym wyjazdem do Szwajcarii. Ostrzegałam przed ich zakupem osoby, które nie mają doświadczenia z tym krajem. Bo kto się zdecyduje na przeprowadzkę, czytając na przykład, że jak się przekroczy prędkość o kilka kilometrów, to Szwajcar spisze numer rejestracyjny i doniesie komu trzeba? Albo, że zanim Szwajcar zaprosi Cię do siebie do domu, to miną lata. Szybciej wezwie policję, jak uruchomisz prysznic po 22. I w żadnym wypadku nie gadaj ze Szwajcarem o pogodzie, bo to temat zbyt głupi i jak powiesz, że strasznie dziś zimno, to Szwajcar patrząc na Ciebie, chłodno i z politowaniem, odpowie: "Zima jest". I wtedy już na pewno nie masz co liczyć, że kiedykolwiek Cię do siebie zaprosi... Game is over! 

Wyobrażacie sobie, jak trudne były nasze pierwsze dni tutaj?

"Jest 21:50. Nie ryzykuję, umyję się rano."
"Patrz na prędkościomierz! Masz o 1 km za dużo." 
"Słyszę sąsiadów na klatce. Zaraz wyjdziemy, nie spieszy się. Bo o czym będziemy z nimi gadać? O pogodzie?" 
"Co tak w tym domu śmierdzi? - Śmieci (tak, to na pewno są śmieci, myłam się przecież rano...). - Dlaczego ich nie wyrzucisz? - Nie przeczytałam jeszcze całej instrukcji segregowania, a policja śmieciowa czyha." 

Wiele się zmieniło, kiedy po kilku dniach przyszedł do nas szwajcarski sąsiad z powitalną butelką wina, a po kilku tygodniach jego żona stwierdziła, że musimy kiedyś do nich wpaść na kawę lub grilla. Wow! 

Po roku wręczyli nam klucze do swojego mieszkania. Nieważne, że nie mieli w sumie innego wyjścia, bo musieli pilnie wyjechać do Włoch i nie mogli zabrać ze sobą kota. Chodziliśmy dumni jak pawie: mamy klucze do mieszkania szwajcarskich sąsiadów i w dodatku szwajcarskiego kota pod opieką. Osiągnęliśmy najwyższy poziom zaufania z ich strony, poziom 'master'!

Wysoki poziom zażyłości osiągnęliśmy natomiast, kiedy pewnego dnia dostaliśmy maila od sąsiadów: "Zapraszamy w sobotę do nas na fondue". Zaproszenie nie byle jakie, bo wśród imion zapraszających znalazło się też imię kota. Ha! Godziny zabaw z kotem jego ulubionym sznurem przyniosły efekt zadowalający.

Przy konsumowaniu wspólnie serowego fondue, darowali nam zabawę, polegającą na tym, że kiedy podczas maczania chleba w serze, kawałek chleba niefortunnie wpadnie do gara, musisz robić jakieś głupie rzeczy w stylu tych z weselnych gier w fanty. Sąsiad wymyślił zabawę fajniejszą. Zabawę "Swiss or not?". Otóż puszczał anglojęzyczne kawałki, a my mieliśmy za zadanie odgadnąć, czy kapela pochodzi ze Szwajcarii, czy nie. 
Banał, powiecie... Jak jodłują to szwajcarskie. Otóż nie. Okazuje się, że oni nie tylko jodłują! I tak dzięki zabawie odkryłam zespół rockowy pochodzący ze Szwajcarii, Gotthard*. 

"Eagle": https://www.youtube.com/watch?v=mHyB7q5fxjY
"Heaven": https://www.youtube.com/watch?v=apP448jksho

Zabawa trwa dalej. Poprzeczka idzie wyżej. Przechodzimy do piosenek śpiewanych po szwajcarsku. Jaki to szwajcarski dialekt? 
A dialektów 'szwajcarskiego niemieckiego' jest ponoć ponad 20, przy czym ja jestem na etapie odróżniania ogólnego 'schwyzerdütsch' od 'hochdeutsch'. Jak ktoś zaczyna do mnie gadać i go w ogóle nie rozumiem, to z całą pewnością mogę stwierdzić, że to nie jest wysoki niemiecki. I różnicy mi nie robi żadnej, czy to w dialekcie zuryskim, czy berneńskim przemawia. Się nie dogadamy i już. No bo, jak się dogadać, nie znając szwajcarskiego, kiedy na przykład 'Küchenschrank' to po szwajcarsku 'Chuchichäschtli'?!...

* Tak na marginesie: żeby fanka muzyki rockowej nie słyszała wcześniej o kapeli Gotthard, to d... nie fanka!

5 komentarze :

Szczypta Meksyku, czyli tortilla soup...

sobota, lutego 13, 2016 Sagitta's world 0 Comments

Zabieram Was dzisiaj w meksykańską podróż. Podróż tylko kulinarną, bo w Meksyku jeszcze nigdy nie byłam. Ok, byłam 1 km od granicy USA z Meksykiem, kiedy zwiedzaliśmy San Diego (lotniskowiec USS Midway - super! oraz Zoo*) i postanowiliśmy podjechać kawałek w stronę granicy. Oczywiście korciło nas, żeby znaleźć się na meksykańskiej ziemi, jednak oglądając potem na Google Street View kolejkę samochodów, która 'kiedyś tam' z Meksyku do Ameryki jechała, z ulgą stwierdziliśmy: dobra nasza, prawdopodobnie jesteśmy 24h do przodu.

Ale przejdźmy do zupy :)
Parę lat temu, któraś polska telewizja wyemitowała film przesmaczny - "Tortilla Soup"/"Zupa z tortillą". Film o amerykańsko-meksykańskim byłym szefie kuchni, który mimo tego, że nieszczęśliwie stracił  zmysł smaku, przygotowuje dla swoich córek dania nieziemsko smaczne. Ponieważ film zadziałał na większość moich zmysłów, postanowiłam zapytać wujka Google'a o przepis na tytułową zupę. Znaleziony przepis troszkę zmodyfikowałam. Ja zupę uwielbiam. Jestem ciekawa, jak Wam przypadnie do gustu.

Gotowi? Gotujemy! :)

0 komentarze :

Tam, gdzie Bałtyk jest na południu...

piątek, lutego 12, 2016 Sagitta's world 4 Comments


Stockholm i Archipelag stockholmski były celem naszego ponad tygodniowego urlopu w lipcu 2015 roku. Zielono... Niebiesko... Błogo... Rodzinnie...

Większość czasu w Szwecji spędziliśmy, wraz z Kuzynką (i Jej Rodziną) oraz Kuzynem, na jednej z ponad 24 000 wysp archipelagu, wyspie Gällnö, co czyta się mniej więcej Jelno, a dla naszej wygody nawet Mielno :)
Na wyspę dotarliśmy statkiem z portu Stockholm Strömkajen po około 2 godzinach rejsu.

Stałymi, całorocznymi mieszkańcami Gällnö jest około 30 osób. Nie ma tutaj ruchu samochodowego. Mieszkańcy przemieszczają się na rowerach lub quadach. Kiedy wybierają się w odwiedziny do znajomych na inną wyspę nie wsiadają w samochód i nie mkną szosą czy autostradą, lecz pakują się do swoich łodzi lub jachtów, płynąc po wodach Morza Bałtyckiego. Tutaj Bałtyk, z uwagi na ogromą ilość wysp i wysepek, które się na nim znajdują, przypomina połączone ze sobą jeziora. 

Mieszkaliśmy w jednym z wynajmowanych przez szwedzką familię Hedlund, uroczym domku (tutaj ukłony należą się Kuzynce, która znalazła i wynajęła to miejsce - wielkie TACK!*).
Domek wyposażony był we wszystko, czego potrzeba człowiekowi na wakacjach i w to, czego człowiek nie wie, że potrzebuje. Do naszej dyspozycji mieliśmy m. in. sprzęt i miejsce do gry w ping-ponga i badmintona, trampolinę, rowery, wędki, dwie łódki, mnóstwo zabawek dla dzieci, grilla oraz saunę (używaną przez nas, nie wiedzieć czemu, 0 - słownie 'zero' - razy).
Poza sauną i wędkami korzystaliśmy ze wszystkiego. 
Jedną z większych frajd było pływanie łódką wyposażoną w silnik zaburtowy (w Szwecji można pływać bez uprawnień z silnikiem do 10KM). I tak, korzystając z łódki, wypływaliśmy na 'szerokie' wody Bałtyku, zwiedzając okolicę i robiąc zakupy w jedynym na naszej wyspie sklepie, Gällnö Handelsbod (sklep, restauracja, hostel). Żeby dotrzeć tam drogą morską musieliśmy opłynąć pół wyspy. I nie jest ważne to, że szybciej było nam pokonać trasę z domku do sklepu na rowerach czy na nogach. W końcu, jak często pływa się na zakupy łódką? :)

Łódką pływaliśmy prawie codziennie. Najczęściej we dwójkę, czasami ktoś do nas dołączał. Pewnego dnia wypłynęliśmy we czwórkę, z Kuzynką i Kuzynem. Wiatr we włosach (Kuzynie, widzę Twoją minę na słowo 'włosy'), bryza i uśmiech na twarzy. Beztroska. Dzieci z Bullerbyn.

I nagle... "Pyrkosz, pyrkosz i ... nie płyniesz."

Silnik się zepsuł... Nie, nie przywaliliśmy w nic, po prostu stwierdził, że dalej z nami nie płynie.  Akurat w momencie, kiedy jesteśmy po drugiej stronie wyspy, kiedy nasz 'port' jest spory kawałek od nas. Na szczęście jesteśmy niedaleko brzegu (o, jaka szkoda, że to nie jest brzeg koło naszego domku!).
Kuzyn łapie za wiosła i wiosłując w rytmie szantów "Hiszpańskie dziewczyny" :) lecących z głośnika telefonu, dobija naszą łajbą do nieznanego nam brzegu, na szczęście naszej wyspy.
Plan jest następujący: zostawiamy przycumowaną łódź w tym miejscu (zgodnie ze szwedzkim prawem o powszechnym dostępie do natury możemy to zrobić legalnie, gdziekolwiek chcemy), drałujemy do naszej przystani, odpalamy drugą łódź, przypływamy po 'złom' i bierzemy go na hol.

Siedzimy tak jeszcze chwilę, sącząc piwo i dopracowując nasz plan do perfekcji. I kiedy zbieramy się w drogę, by go zrealizować, podchodzi do nas Pani Szwedka. Po przedstawieniu jej naszej sytuacji i wysłuchaniu kilku uwag na temat ilości kapoków, jaka powinna być na łodzi oraz trzeźwości załogi (Droga Pani Szwedko, załoga nie piła w trakcie rejsu!), plan ulega zmianie. Kolega Pani Szwedki, Pan Szwed z małżonką, z przyjemnością nas zholują. Po podpięciu przez nas liny do naszej łodzi (w sposób udający 'pro'), od Pana Szweda pada pytanie, jak szybko ma płynąć. Nie wiedząc, czego się mamy spodziewać, pada z naszej strony odpowiedź wydająca się najbardziej bezpieczna: ze średnią prędkością. Chyba nasze miny mówiły: wolno!, bo faktycznie w ten sposób docieramy na naszą stronę wyspy...

Szwedzi to bardzo uprzejmy i pomocny naród. My, Polacy, znani z gościnności, po prostu zaprosilibyśmy takich rozbitków do domu zamiast ich holować, rozpaczając wspólnie nad ich losem :)

Gdyby ktoś chciał kiedyś wybrać się ze swoimi znajomymi lub rodziną na wyspę, tutaj www.gallnocabins.se znajdzie namiary na właściciela domków, a na stronie www.visitskargarden.se/en więcej informacji o tej i o innych wyspach Archipelagu stockholmskiego.


PS. Pamiętacie, że do dyspozycji mieliśmy drugą łódkę? :)

* 'dziękuję' po szwedzku

4 komentarze :

Czarny jeździec i Dolina Śmierci...

środa, lutego 10, 2016 Sagitta's world 5 Comments


Jest koniec sierpnia 2013 roku. Nasz pierwszy 'road trip' po Californii. Trasa z Los Angeles do Ridgecrest w okolicach Doliny Śmierci. Prosta i dłuuuga droga. Z tyłu pusto, z przodu pusto. Ciemno dookoła. Nuda... Kręcę 5-cio minutowy, ekscytujący filmik: światła samochodowe przecinające czerń i uciekająca pod samochodem linia. Konkursu żadnego nie wygram, ale jak się zapętli, to będzie lek na jetlag po powrocie do kraju.

Z tych nudów bawimy się w coś, co nazwaliśmy roboczo 'czarny jeździec'. Jedziesz kawałek bez włączonych świateł... Włączasz. Wyłączasz. Wiem, żałosne :)
A że i ta zabawa zaczyna nas nudzić, to postanawiamy zatrzymać się na środku drogi i wyłączyć też silnik...

"Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?"
Będzie się działo...

"Nie mogę odpalić..."

Oh, błagam, Mężczyzno! Przecież to jest słabe, jak suchar prowadzącego. Mam się bać? Serio? Ok, jestem przerażona. Jedziemy dalej?

Jednak po trzech próbach odpalenia samochodu i uważnemu przyjrzeniu się Małżonkowi, myślę sobie: "On nie żartuje. Rany, to się dzieje naprawdę!".

Szybka ocena sytuacji. Zmysł wzroku nam tego nie mówi, ale wiemy, że po obu stronach mamy stepy. Do pierwszych zabudowań i cywilizacji ze 100 mil. Zasięgu komórkowego brak, co nas nie dziwi. W bagażniku 2 galony wody. Prawdopodobnie za 3 godziny ujrzymy pierwszy przejeżdzający tędy samochód, którego kierowca może wezwać pomoc drogową dopiero, kiedy będzie w mieście, tym za 100 mil (chyba, że ma telefon satelitarny). Na to, że tym pierwszym samochodem będzie sama pomoc drogowa nie liczymy, skoro żadne z nas nigdy nie trafiło nawet jedynki w totka. Jak dobrze pójdzie to będziemy uratowani za jakieś 6 godzin. Ok, byle pomoc nadeszła przed wschodem słońca, bo inaczej się usmażymy. Ja mam już wizję, jak to wszystko ze stepów przypełza i oblepia nam samochód, próbując się wedrzeć do środka. Takie głupie filmy oglądałam :)

I nagle: Eureka! Kto ma lub jeździł autem z automatyczną skrzynią biegów, ten wie (przy czy musi o tym jeszcze pamiętać podczas zabawy w 'czarnego jeźdzca w stanie spoczynku'), że wyłączenie samochodu w pozycji D i próba ponownego uruchomienia go w tejże pozycji przynosi skutek o D rozbić. Człowieku, przestaw na P , do cholery! :)

Ufff, dotarliśmy szczęśliwie do celu. Do hoteliku "Best Western China Lake Inn" w Ridgecrest, utrzymanego w klimacie typowych, amerykańskich moteli z wejściem do pokoju bezpośrednio z otwartego 'korytarza'. Do hoteliku, z którego o świcie wyruszyliśmy podbijać Dolinę Śmierci, jedno z najgorętszych miejsc na ziemi, zlokalizowane na pustyni Mojave (w lipcu 1913 roku padł tu rekord temperatury powietrza: 56,7°C). Naszym pierwszym punktem w Dolinie jest największa depresja w Ameryce Północnej, "Badwater Basin" - 85,5 m p.p.m.

Obowiązkowym punktem w Dolinie Śmierci jest "Zabriskie Point", które zostało sfilmowane w filmie włoskiego reżysera Michelangelo Antonioniego pod zaskakującym tytułem "Zabriskie Point" :)

Przez cały czas towarzyszy nam temperatura osiągająca ponad 40°C, dlatego z ulgą witamy położony na wysokości 1 669 m n.p.m. punkt widokowy "Dante's View", gdzie temperatura spada do 30°C. A widok jest... co najmniej oszałamiający.

Czujecie ten upał panujący w Dolinie? Czujecie, jak przy każdym ruchu ciężko Wam się oddycha, jak spływa Wam pot z czoła? Wyobrażacie sobie zamiast chodzić, biec w tym miejscu? Biec przez 217 km przy ponad 50°C? A słyszeliście o "Ultramaratonie Badwater"?...

5 komentarze :

Noc w pobliżu strefy UFO...

poniedziałek, lutego 08, 2016 Sagitta's world 2 Comments


Podczas naszej amerykańskiej podróży w 2014 roku, w drodze powrotnej z Arizony do Californii przez Nevadę, zatrzymaliśmy się na jedną noc w miejscu uroczym. W miejscowości Alamo, w jednym z domków w "Windmill Ridge", domku zwanym "Just Hitched" - chociaż 'uwiązani' to już byliśmy od dłuższego czasu ;)

2 komentarze :