Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sagitta. Pokaż wszystkie posty

Spotkanie...


Spotkałyśmy się po latach w naszym ulubionym miejscu z widokiem na Beskid Wyspowy. Była sporo przed umówionym czasem. Cała ona. Zawsze lubiła mieć zapas. W swoich ulubionych okularach przeciwsłonecznych. Z rozpuszczonymi włosami. W szpilkach. Szczuplejsza parę kilogramów ode mnie. Sięgnęła do czarnej torebki wyciągając paczkę cienkich papierosów i skierowała ją w moją stronę. 
- Nie, dzięki. Nie palę - powiedziałam. - Rzuciłam, kiedy zaszłam w ciążę. Tak, jak myślałaś.
- Gratuluję! - uśmiechnęła się. - Fajny plecak. 
- Dziękuję. Bardzo wygodny. Szczególnie, kiedy ma się dziecko. 
Popatrzyłam na swoje buty. Płaskie. Nie pamiętam już kiedy założyłam buty na wysokim obcasie. 
- Jak poród? - zapytała z obawą w głosie.
- Wspaniały. Najpiękniejszy. Z widokiem na Jezioro Zuryskie i Alpy. Lepszego nie mogłabym sobie wyobrazić. Nie musisz się bać. 
Chyba nie uwierzyła. 
- Pamiętasz, jak malowałam te góry, kiedy byłam dzieckiem? - spojrzała na nie z sentymentem. 
- Pamiętam. Doskonale pamiętam. Ostatnio malowałam je z Synkiem. Z tego się nie wyrasta - uśmiechnęłam się. 
- Pewnie nie robią aż takiego wrażenia, jak alpejskie szczyty? Nie ma porównania, co? 
- Nie ma. Te są absolutnie wyjątkowe. Ukochane. Nasze… - stwierdziłam. - Ale gdybym miała je porównać, to są równie piękne, jak Góry Błękitne koło Sydney. 
Nie musiałam długo czekać na jej reakcję. 
- Australia! Byłaś? - zapytała z przejęciem. 
- Uhm… Spełniłam nasze podróżnicze marzenie - spojrzałam na jej rozpromienioną twarz. 
- I? O rany! Opowiadaj! - krzyknęła podekscytowana. 
- I widziałam z bardzo bliska Operę. I spałam w namiocie przy najpiękniejszej plaży na świecie „Whitehaven”. I jechałam terenówką po plaży na największej wyspie piaskowej. I tuliłam kangury. I… I opisałam to wszystko na swoim blogu. 
- Na blogu? Swoim? Opisałaś? - zamyśliła się. - A myślisz, że polonistka z liceum to czytała? 
Popatrzyłyśmy na siebie i wybuchłyśmy śmiechem. Chociaż kiedyś na lekcjach polskiego nie było wcale tak do śmiechu. Przynajmniej nie od drugiej klasy, kiedy spadło się z mocnej czwórki na koniec pierwszej klasy, na słabą dwóję tylko dlatego, że wyszło na jaw, że nie chodzi się w niedzielę do kościoła. 
- Myślę, że w połowie pierwszego czytanego zdania powiedziała pod nosem „Siadaj, pała!” - powiedziałam rozbawiona. 
- Na bank! A propos banku. Jak się żyje w kraju, w którym wszystko jest pewne jak w nim? 
- Hmm... Z jednej strony nienajgorzej, skoro minęło już jedenaście lat od przeprowadzki… - zamyśliłam się. 
- A z drugiej? 
- A z drugiej rozkrok między Polską, a Szwajcarią staje się czasem bardzo bolesny. Szczególnie, kiedy pojawia się dziecko, a czas mija nieubłaganie. Albo kiedy pandemia zamyka granice, a izolacja staje się wielowymiarowa. 
- Pandemia? - zdziwiła się. 
- Tak. Rok 2020 przyniósł wirusa, który zamknął w domach całą ludzkość. Świat się skurczył do czterech ścian, w których pachniało płynem dezynfekującym i chlebkiem bananowym. I tęsknotą za Bliskimi… A potem wszystko znowu zaczęło być, jak dawniej. Na niebie z powrotem pojawiły się smugi kondensacyjne, wróciły uściski i świat bez masek na twarzach. Przynajmniej tych widocznych gołym okiem… 
Widziałam, że próbuje sobie to wszystko wyobrazić. 
- Znowu można było przemieszczać się po świecie - kontynuowałam. - I na początku z tego korzystałam, chcąc nadrobić zaległości w pokazywaniu świata Małej Istocie. Ale potem pojawił się lęk - zatrzymałam się. 
Czekała spokojnie. 
- Uwierzysz, że odwołałam podróż do Meksyku w mniej niż dobę od zakupu biletów?
- Żartujesz?! - w to było jej chyba nawet trudniej uwierzyć niż w ten piękny poród. 
- Tak. Za bardzo się bałam. Chyba poczucie odpowiedzialności mnie przerosło. I ten świat, za którym tak tęskniłam w czasie pandemii stał się dla mnie zbyt niebezpieczny.  
Oszczędziłam jej już informacji o wojnie w Ukrainie. I najgorszych trzech miesiącach bólów głowy w życiu. Zza chmur wyszło słońce. Założyłam swoje ulubione Ray-Ban’y. Spojrzałam na jej okulary. Ona jeszcze nie wiedziała, że będzie patrzyła przez nie na wiele zachwycających krajobrazów, ani że za parę lat porwie je nurt rzeki Reuss razem z ulubionymi sandałami i australijskim kapeluszem Męża, kiedy wypadną z kajaka wprost do przerażającej kipieli pełnej podwodnych gałęzi i będzie myślała, że to koniec. Na szczęście będzie mogła kupić inne, które też bardzo polubi. 
- Pamiętasz, jak złamał Ci się obcas przed koncertem Grupy MoCarta? - zapytałam, spoglądając na jej buty. 
- Dobrze, że przed, a nie nie po wejściu na scenę, jak miałam ich zapowiadać. Skradłabym im show - zaśmiała się. 
- Fajne to były czasy, co? 
- Uhm… 
- Nie wiem, jak mogłam wtedy narzekać na brak czasu i zmęczenie. A propos czasu. Muszę lecieć. Ale bardzo chciałabym spotkać się z Tobą znowu. 
- Ja z Tobą też. Dziękuję, że przyjechałaś. 
- Wiesz… Polubisz brukselkę - rzuciłam, ściskając ją mocno na do widzenia. 
- Fuj! W to, to Ci na pewno nie uwierzę. 
- W to nie musisz. Ale wierz w siebie. Nigdy nie przestawaj. I nie bój się. Będzie mi łatwiej. 

Wiedziałam, że mnie nie posłucha…

Kto to będzie czytał?...


Kiedy w styczniu 2016 roku założyłam tego bloga i powiedziałam o tym Mężowi, usłyszałam: „Kto to będzie czytał?”. Niejednokrotnie potem wizualizowałam sobie siebie, jako laureatkę „Bloga Roku”, która odbierając nagrodę, dziękuje swojemu byłemu Mężowi za motywację. Dzięki Bogu od 2016 nie odbył się już żaden plebiscyt… I dzięki Bogu Mąż nie czyta… ;) 

Ostatnio miałam bardzo słaby psychicznie i fizycznie okres. Ograniczyłam czas w mediach społecznościowych. To są takie miejsca, że człowiek niekoniecznie trafia na rzeczy, których potrzebuje w danym momencie. Algorytm dobiera takie treści, które robiły dobrze, ale teraz mogą zaszkodzić. I uświadomiłam sobie, że blogi mają tę przewagę, że zazwyczaj trafia się na nie, szukając potrzebnych treści. W moim odczuciu szkodzą mniej w każdym razie. Dla samego autora natomiast to miły pamiętnik, przypomnienie, że było dobrze, że już się nie raz przeszło przez coś trudnego, że było fajnie i w końcu znowu będzie. 

Lubię pisać. Lubię do tego potem wracać. Przypominać sobie miejsca, ludzi i swoje przeżycia. W porównaniu z rokiem 2016 (39 postow!) teraz mam zdecydowanie mniej czasu, żeby wrzucać tu więcej treści. Ale bardzo chciałabym to zmienić, bo robi mi to zdecydowanie lepiej niż scrollowanie instagrama. Kto wie, być może przeje nam się niebawem forma storisków, zalewu informacji przeciążających mózg, frustrujących nas treści, życie życiem innych, obcych nam zupełnie osób i zamiast dać się tak zalewać, będziemy szukać tego, czego naprawdę potrzebujemy, a nie dawać się bombardować… I wtedy tu - mam nadzieję - znajdziecie dla siebie to, co jest Wam potrzebne, a nie to, co Was przytłoczy… 

Nie mam szalonych statystyk, ale pokazują, że Ktoś jednak te moje posty czyta. I nie jestem to tylko ja, wracająca do wspomnień z podróży, przepisów, czy różnych perypetii Sagitty. Kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek jesteś - dziękuję! Naprawdę cieszę się, że tu jesteś…

Zapach...

Zapach kwitnącego bzu. 
Koszonej trawy. 
Suszącego się na słońcu prania. 
I lasu po deszczu. 

Zapach siana. 
Nagrzanego asfaltu. 
Skóry rozgrzanej słońcem. 
I dymu z ogniska. 

Zapach pieczonego jabłka. Z cynamonem. 
Suchych liści. 
Palonego w kominku drewna. 
I książki. 

Zapach sosny. 
Drewnianej chatki w górach. 
Aromatycznego grzańca. 
I piernika. 

Zapach świeżego chleba. 
Parzonej kawy. 
Ulubionych perfum. 
I drugiego Człowieka. 

Zapach. 
Emocje. 
Uczucia. 
I wspomnienia. 

Znam Kogoś, Kto od prawie roku żyje w świecie pozbawionym zapachu. 
I smaku też. 
Tak. 
Przez covid. 

Rok...

W przyszłym tygodniu minie rok od czasu, gdy zamieściłam tu swój ostatni post. Rok... Piękny, trudny, smutny, radosny. 

Podczas gdy w moim brzuchu powstawało nowe życie, inne gasło. Bolało, gdy czytałam urodzinowe życzenia „najlepszego na przyszłość” od naszego ciężko chorego szwajcarskiego Przyjaciela, przed którym niewiele tej przyszłości już zostawało... I potem, gdy podczas Jego pogrzebu zabrzmiało "One life, one soul" Gottharda...

Kiedy w styczniu trzymałam za malutką rączkę swojego nowonarodzonego Synka mówiąc, że zaczynamy piękną przygodę, nie przypuszczałam jeszcze jak za parę chwil zmieni się świat. 

Koronawirus odmieniany przez wszystkie przypadki. Zapach płynu dezynfekującego. Twarze schowane za maską. Dystans. Izolacja. Zostań w domu. Home office. Chlebek bananowy. Pusto. 

Tęsknię... Za ludźmi siedzącymi przy naszym ogrodowym stole... Za swobodą przemieszczania się po świecie... Za światem bez masek... Za podaniem ręki i całusem na powitanie... Za bliskością...

7 sekund...


Rzeka. Reuss. Wąski przesmyk. Między skałami. Skotłowana woda. Kajak. Ściąga go. Ściąga na skałę. Przechyla. Zwolnione tempo. Pyk. Wypadamy. Szok. Kotłuje. Jego ręka. Chwyta moją. Mocno. Żyje. Jest obok. Tylko nie puść. Jezu. Masa gałęzi pod wodą. Konary. Blokują. Gdzie jest powierzchnia. Czerń nad głową. Kajak. Gałęzie. Jaśniej. Masa wody. Gdzie ona się kończy. Kotłuje. Pyk. Uwolnienie. Gałęzie. Trą o twarz. Ciągnie dalej pod wodą. Boże. To się nie uda. Ale jak to. Bezsilność. Pyk. Powierzchnia. Tlen. "Spokojnie. Teraz spokojnie. Do tamtej skały." Skała. Śliska. Nurt. Za szybki. Ściąga. Dalej walka. Rany. To się nie skończy. Pyk. Znalazł podłoże. Przyciąga. Obejmuje. Oni rzucają profesjonalne kapoki. Oaza. Drżenie dłoni. Łzy.

7 sekund pod wodą. W tej kipieli - cała wieczność...

Jane dough-bray...


"Język polski (...) jest uznawany za tródny trudny – gramatyką może konkurować z fińskim i węgierskim, a każdy cudzoziemiec kończy się go uczyć przy poznawaniu fleksji. Co więcej, język polski jest na tyle trudny, że sami Polacy nie umią umiejom umiom potrafią go zrozumieć i mało który potrafi go poprawnie ószyfadź używać."

nonsensopedia.wikia.com

Szacuje się, że językiem polskim posługuje się 39 - 48 milionów ludzi na świecie, podczas gdy językiem angielskim ponad 500 milionów. I z jednej strony fajnie dla tych, co ich językiem ojczystym jest angielski, a z drugiej - jakaż to swoboda rozmawiać o wszystkim po polsku mając pewność, że nikt nie rozumie. Uwaga: należy zawsze pozostać czujnym i obserwować każde uniesienie brwi i 'wysztywnienie' osób, których nie podejrzewamy o znajomość polskiego...

Jakiś czas temu jadąc pociągiem w Szwajcarii usiadłam naprzeciwko dziewczyny z twarzy podobnej zupełnie do 'nie-Polki'. I do tej dziewczyny 'nie-Polki' zadzwonił telefon. 

- "No, ćieść Kochane. Jadem pociągem. No... Wszystko dobsze. No, nie wiam. Za niedługa. Uhm. A co u Ciebia? Uhm. To fajne. Kocham tesz.  Do zobaćzenia. No, papa."

Nad brwiami potrafię już zapanować, natomiast kącik ust zawsze na brzmienie języka polskiego mi się delikatnie unosi. Ten jej polski mnie zauroczył. Tak mi się milutko na sercu zrobiło. Tak bym ją nawet do tego serca przytulić chciała za to, że mi tym - nieco francusko brzmiącym - polskim 'dzień zrobiła'.

Muszę przyznać, że 'dzień mi robią' nawet osoby, które znają tylko parę słów po polsku. Kilka miesięcy temu do mieszkania obok wprowadziła się para Węgrów z córeczką (ten, kto kiedyś słyszał trzylatkę mówiącą słodkim dziecięcym głosem po węgiersku wie, że tego się nie da 'odusłyszeć'...). Pierwsze słowa jakie padły od Węgra w naszą stronę to: "Cześć" i "Dwa bratanki". Jako że chcieliśmy się Węgrom odwdzięczyć, to zaczęłam szukać słów po węgiersku, których moglibyśmy użyć w następnej rozmowie. Ale jedyne co jesteśmy w stanie wypowiedzieć, to "Hajdúszoboszló"...

Będąc 3 lata temu w parku Yosemite w USA spotkaliśmy przewodniczkę, która na wieść, że jesteśmy Polakami, rzekła (po angielsku): "Oh! Mój mąż pochodzi z Polski. W przyszłym roku mamy jechać tam na wakacje. Znam parę słów: PIEROGI, CHOLERA. I jeszcze inne, ale są wulgarne, więc nie mogę powiedzieć". Stawiam na nierządnicę jakąś lub jej syna. Ciekawe, jak tam im te wakacje w Polsce minęły...

Nam w każdym razie wakacje zazwyczaj mijają bardzo sympatycznie. Była jedna sytuacja kiedyś w Chorwacji, która mogła zakłócić wakacyjną sielankę, kiedy pewien Chorwat rzucił do nas słowem "Polako!" w taki sposób, że chcieliśmy w zasadzie spytać: "Co 'tea who you' masz do Polaków?" (a poza tym, to "Pola-CY" się mówi), ale zdążył dorzucić "langsam, langsam", co rozwiało wątpliwości i przyjaźń polsko-chorwacka nie ucierpiała, a już jak Chorwat dorzucił "Jeszcze Polska nie zginęła" to można powiedzieć, że nawet rozkwitła na nowo. Ciekawe tylko, czy zapamiętał słowo "pomału", żeby tej przyjaźni z Polakami w przyszłości znowu nie narazić...

Jeśli Chorwata nie udało się polskiego słowa nauczyć, to udało mi się to w przypadku Szwajcara (i nie mówię o Koledze z posta Polska - Szwajcaria...). Mam takiego super-fajnego gościa w sklepie Coop (żeby była jasność - to nie jest gość, na którego pytanie "Jak masz na imię?" każda laska odpowie: "A jakbyś chciał?", ale jest na tyle sympatyczny, że powie mu, że Krysia, czy inna Bożenka), który z pochodzenia jest Włochem wychowanym w Szwajcarii. No i ten super-fajny gość w zależności od tego kogo ma przy kasie przełącza się ze szwajcarskiego na niemiecki, na włoski, na francuski lub na angielski. Więc mu kiedyś mówię (po niemiecku): "Dobra, to teraz po polsku". Jako że kolejka za mną była długa, to 'dzień dobry' musiało wystarczyć. I to 'dzień dobry', które słyszę od tego czasu w Coopie 'robi mi dzień'!

Zespół Hortona, czyli przeklęty klaster...


Zastanawiałam się chwilę nad tym, czy powinnam o tym tu pisać. Bo przecież są osoby śmiertelnie chore, dzieci cierpiące w hospicjach i ich rodziny. W tym zestawieniu klasterowy ból głowy wydaje się błahy. Ale tak naprawdę nie jest. Nie w momencie, kiedy dopada znienacka i powala swoją siłą. Nie wtedy, gdy w starciu z nim człowiek jest bezsilny. 

Postanowiłam o nim jednak napisać. Być może trafi tu ktoś, kto się z nim zmaga. Albo ktoś, kto ma w swoim otoczeniu taką osobę. Być może te informacje będą pomocne. Poza tym robię to dla siebie - żeby pamiętać, że przetrwałam...

Czego chce?!...


Co jakiś czas Sagitta wyrusza na pole walki. Zakłada zbroję cierpliwości, hełm stanowczości, rękawice odwagi i... dzwoni do polskich urzędów i instytucji. Wraca na szczęście z tarczą, dzięki czemu wojenne, heroiczne historie przekazywane są dalej. Nie wszystkie zostaną tu opisane, ale trzy z nich zasługują na zapisanie się w annałach.

"Bitwa pod Urzędem Miasta Krakowa - Wydział Komunikacji"
23 II 2015

Przed upływem roku od przybycia do Szwajcarii należy zarejestrować przywieziony tutaj ze sobą samochód. Krążą legendy o okrutnych, ziejących ogniem smokach w tutejszych wydziałach komunikacji. O tym, jak delikatna rdza na klockach hamulcowych i brudny silnik uniemożliwiają rejestrację mechanicznych bestii. Niektórym rejestracja ta udaje się podczas pierwszego podejścia. Cała procedura - od skrupulatnego sprawdzenia samochodu na diagnostyce po otrzymanie szwajcarskich tablic i dokumentów - trwała w naszym przypadku mniej niż godzinę. Smoki okazały się groźniejsze w krakowskim wydziale komunikacji...

Szwajcarski urząd polskie tablice i dokumenty wysyła do urzędu polskiego. Aby anulować polskie ubezpieczenie OC należy w polskim wydziale komunikacji samochód wyrejestrować i otrzymać potwierdzenie. W tym celu wysyła się wniosek. I czeka... A kiedy czekanie staje się zbyt długie, dzwoni się i oczywiście natychmiast uzyskuje informację. Taaa...

Informację o tym, że sprawa jest w toku, uzyskuje się w czasie dłuższym niż przerejestrowanie auta w Szwajcarii (w tym przypadku 1h 8m). Najpierw trzeba przejść przez liniowy szyk bojowy. Na froncie w pierwszej linii - jazda... z Panią, która mimo, że odpowiedzialna jest za te sprawy, w ogóle nie ma pojęcia o co chodzi. Więc próbuje przełączyć do łuczników, ci z kolei ratują się kohortami legionowymi. Kiedy okazuje się, że oni w ogóle są z innego szyku (bo łucznik połączył z Nową Hutą nie wiedzieć czemu), ale mają pomysł z kim należy walczyć, pozostaje do pokonania jazda pancerna.

- "Dzień dobry. Pani koleżanka przekazała mi, że w systemie znajduje się adnotacja o wyrejestrowaniu pojazdu, ale chciałam uzyskać informację, czy gołąb leci już z potwierdzeniem wyrejestrowania?"
- "Nooo. Taak. Jest adnotacja. To co pani (wiadomo, że z małej, śmieciu-petencie) chce jeszcze wiedzieć, hmmmm?"
- "Yyyyy.... To może: jaki będzie kurs franka w 2016?"

"Bitwa pod Spółdzielnią Mieszkaniową"
19 IV 2016

Tutaj dochodzi do walki z przeciwnikiem ustawionym w szyku klinowym. Jednak zanim do niej dochodzi, w lutym zostaje wysłane pismo z prośbą o wystawienie trzech zaświadczeń: o zobowiązaniach spółdzielni wynikających z przeprowadzonych remontów budynku, wykaz w sprawie drogi dojazdowej (tu były różne nieprawidłowości, które spółdzielnia miała wyprostować z prywatnymi właścicielami drogi) oraz informację dotyczącą kosztów wyodrębnienia lokalu. Bitwa odbywa się 2 miesiące później, w kwietniu. Jeden przeciwnik padł jeszcze przed jej rozpoczęciem (chory - nie ma). Drugi - zaskakująco poddał się bez walki (wyśle mailem). Trzeci... No trzeci od lutego zawiesił się nad słowem 'wykaz' i się strasznie zdenerwował.

- "Jaki wykaz? O co chodzi? Co to ma znaczyć 'wykaz'? Ja nie mam niczego innego do roboty tylko wykazy wystawiać!"

- "Proszę Pana. Wykaz. Dobrze. Niefortunnie użyte słowo 'wykaz'. Niech Pan puści w zapomnienie ten przeklęty 'wykaz'. Umówmy się teraz, że chodzi o informację/zaświadczenie w sprawie drogi dojazdowej. 'Umowa? Ale... Umowa?' Czy została wyprostowana ta sprawa?"

- "Została. Poinformowaliśmy mieszkańców ustnie."

- "Nie było nas przy tym. Dlatego proszę o informację. Ta informacja potrzebna mi jest w wersji papierowej. Proszę."

- "Wszystkim wystarczyła słowna informacja, a państwo (mieszkańcy-wrzody na dupie) chcecie cudów!"

- "Proszę Pana. Ja Pana nie proszę o zamianę wody w wino. Pracuje Pan w spółdzielni. Jest Pan odpowiedzialny za tę sprawę. Dostaje Pan pieniądze od tych wrzodów na dupie. Proszę o pismo!"

- "Dobrze. Przygotuję."

- "Dziękuję. Na kiedy będzie gotowe?"

- "No, ja tego w tym tygodniu robić nie będę. Za tydzień trzeba zadzwonić. Jak będzie gotowe, to będzie gotowe."

W takim wypadku trzeba wejść w sojusz z królem. Królem naszej spółdzielni jest osoba sensowna i jedyna, z którą cokolwiek można załatwić. Prezes. Ja nie wiem, jak on w tym pierdolniku daje radę tyle lat...

"Bitwa pod Urzędem Miasta Krakowa - Wydział Podatków"
13 II 2017

W zasadzie pojedynek. Jedna na jedną.

- "Podatki. Słucham." - ten ton... Ten przeklęty ton. Żółtodzioby po tych słowach mówią: "Przepraszam. Nie chciałem przeszkadzać. Ja już sobie pójdę. Naprawdę przepraszam. To ja już idę. Dziękuję. Do widzenia!". Ale nie Sagitta...

- "Dzień dobry. Mówi 'taka i taka'. Czy ja mogę rozmawiać z Panią XY?"

- "No, słucham!" - jeżeli żółtodziób doszedł jednak tak daleko, to teraz słyszy słowa: "Czego chce?" i tu już na pewno kapituluje. Ale nie Sagitta... :)

- "Proszę Pani. Chciałam dowiedzieć się, jaka jest stawka podatku od nieruchomości. Wysłaliście Państwo informację pocztą, niestety nie zdążyliśmy z odbiorem awiza."

- "No, ale to... Jak ja to pani mam podać? Ja z księgowością muszę... Dobrze. Poczekać proszę." - słyszę stukanie w klawiaturę.

- "Może mogłaby mi Pani to samo pismo wysłać mailem?" - już żałuję pytania.

- "No, proszę pani! Jak ja to mam wysłać mailem? Nie robimy takich rzeczy!" - dobra, ok. Nie było pytania.

- "W takim razie proszę mi tylko podać kwotę i powiedzieć, czy numer konta, na który wysyłaliśmy w listopadzie jest aktualny?"

- "A pani z zagranicy dzwoni, tak?" - cholerny telefon z opcją wyświetlania numeru dzwoniącego... A jakie to ma znaczenie?

- "Tak. Z zagranicy." - teraz może być już tylko gorzej. Ona tam - w pracy, w urzędzie - ja - pewnie 'na wypasie, w dupie się poprzewracało, jeszcze informacji chce'.

- "51 złotych" - nie kontynuuje tematu zagranicy. Mam kwotę! Teraz spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Jeszcze chwila i się wycofujemy.

- "Bardzo dziękuję. A ten numer konta? Aktualny jest?"

- "Ale ja nie mogę udzielić takiej informacji! Rozumie mnie pani? Ale, rozumie mnie pani?!" - powiem szczerze: nie do końca. Ale jej tego nie powiem. Być może nie rozumie jej też mąż, dzieci, koledzy. Po co ja mam się dokładać? No po co?

- "Tak, rozumiem. A jak przeczytam Pani ten numer, to może mi Pani potwierdzić?"

- "Dobrze... Podam dwie ostatnie cyfry...."

- "Super. Dziękuję." - napięcie rośnie... Tajemnica zaraz zostanie ujawniona.

- "66!"

- "Bardzo dziękuję. Miłego dnia!" :)

- "Yyyy... Miłego dnia..."

Z tego, co sprawdziłam na stronie, numer konta można uzyskać telefonicznie pod innym numerem telefonu. Ale to się trzeba przygotować zapewne na walkę z przeciwnikiem w szyku liniowym... 

Był słoneczny, chłodny dzień...


Dokładnie wtorek. Dokładnie rok temu. Tego dnia powitałam Was po raz pierwszy w "Świecie Sagitty" Pisać każdy może... i zadałam pytanie, czy ja w ogóle pisać powinnam? Biorąc pod uwagę to, jakie przeboje miałam przy wrzucaniu pierwszego posta, pytanie było zdecydowanie na miejscu... Czy po roku znam na nie odpowiedź? Hmmm.... Pewna jestem, że przygoda z blogiem to jedna z fajniejszych przygód w moim życiu. I myślę, że... 'chyba-raczej-na pewno' powinnam! ;)

Archiwum bloga pokazuje, jak bardzo były płodne pierwsze tygodnie. Pomysły na wpisy - a była ich w tym czasie cała masa - najczęściej przychodziły tuż przed zaśnięciem. Parę nocy miałam wtedy z głowy. Posty zaczęły pojawiać się potem rzadziej (pomysły trochę 'siadły', wena robiła sobie zbyt często wolne), ale praca nad nimi sprawiała mi i nadal sprawia ogromną przyjemność.

Dzisiaj pojawia się 40-sty post. Urodzinowy. Jest czwartek. Co innego miałabym przygotować z tej okazji, jeśli nie... 'Throwback Thursday' :) Zobaczcie, co działo się od czasu pojawienia się pierwszego wpisu (miejsca są podlinkowane). 
#TBT
W lutym w Chamonix wjechałam windą na pierwsze piętro, czyli na... 3842 m n.p.m. Ze szczytu Aiguille du Midi podziwiałam górujący Mont Blanc. Zrobiłam "krok w otchłań" w kapciach. 
W marcu zachwycałam się moimi ulubionymi jeziorami - Klöntalersee i Caumasee - w ich zimowej odsłonie. Przygotowywałam się do świątecznej wizyty Gości z Polski, z którymi spacerowałam potem m. in. nad Walensee
W kwietniu bawiłam się na ślubie Kuzyna w USA, 'złaziłam' Manhattan, jechałam żółtą taksówką, dopingowałam Rangers'om w Madison Square Garden. Stwierdziłam, że 'Miata wymiata'. Odwiedziłam Uniwersytet w Princeton, wyglądałam niedźwiedzi w Pensylwanii, chodziłam po śladach "The Affair" w Montauk
W Puerto Rico stłukłam tyłek w "El Yunque", piłam najlepszą lemoniadę, podziwiałam iguany, wpłynęłam do zatoki bioluminescencyjnej. Chroniłam się jak mogłam przed Ziką. Skutecznie.
W maju przybyli kolejni Goście. Odwiedziłam włoskie Bellagio - urocze miasteczko nad jeziorem Como, które było inspiracją dla hotelu "Bellagio" w Las Vegas. 
W czerwcu kibicowałam "biało-czerwonym". Żegnałam "Ed Force One" na lotnisku w Zurychu. Poza tym lało, i lało, i lało...
W lipcu z Gośćmi odkrywałam stare miejsca na nowo. Zjadłam mnóstwo szarlotek w Berggasthaus Schwammhöhe z widokiem na Klöntalersee w odsłonie letniej. Wjechałam Hammetschwand Lift na Bürgenstock. Spacerowałam drewnianym Kapellbrücke w Luzernie. Jadłam znakomitą zupę gulaszową z widokiem na Aletschgletscher. Przechadzałam się tamą Emosson i podziwiałam widoki na przełęczy St. Bernard.
W sierpniu obserwowałam świstaki w Szwajcarskim Parku Narodowym "Val Trupchun". Zauroczyła mnie Guarda. Dzięki uprzejmości szwajcarskich Sąsiadów miałam okazję poznać Zürichsee z zupełnie innej strony. Zachwycałam się pięknem polskiego krajobrazu i radowałam chwilami z Bliskimi. 
We wrześniu po raz pierwszy na żywo zobaczyłam Kings of Leon. Udało mi się w końcu dotrzeć do Doliny Verzasca. Pierwszy weekend jesieni przywitałam na wodach Jeziora Zuryskiego.
W październiku odkryłam wodospad Berglistüber i piękno KlausenpassZnowu dotarłam do lodowca Aletsch, a Zugersee odsłoniło przede mną swoje piękne, jesienne oblicze. W okolicy Viamala spotkałam niezłą modelkę ;)
W listopadzie obserwowałam pochód z rzepami w Richterswil - Räbechilbi. Robiłam świece z wosku pszczelego, stroik świąteczny i takie tam inne świąteczne pierdoły ;) Piłam grzane wino w doborowym towarzystwie na jarmarku świątecznym w Zurychu. Nie mogłam doczekać się już Bożego Narodzenia!
W grudniu odwiedziłam Morgarten. Spacerowałam po jarmarkach świątecznych w Mediolanie. Zaniemówiłam w Duomo di Milano. Spędziłam wspaniały, świąteczny i rodzinny czas w Polsce.
W styczniu (dosłownie kilka dni temu) próbowałam swoich sił na pierwszych zajęciach kursu florystycznego. Mam nadzieję, że z kwiatami się dogadam ;)
To był piękny rok. Pełen cudownych spotkań, doznań i miejsc. Była też - czego zdjęcia nie pokazują - tęsknota i borykanie się z czasami niełatwą rzeczywistością na tzw. obczyźnie, z własnymi słabościami. Ale przecież takie właśnie jest życie...
Dziękuję Wam za obecność w moim świecie! Tym wirtualnym i tym rzeczywistym.
Sagitta

Świątecznie...


Nadchodzi najpiękniejszy, najbardziej radosny i rodzinny czas.
Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia.
Życzę Wam, by były pełne miłości, pokoju i szczęścia.
By magia Świąt wypełniła Wasze serca i domy, 
a Nowy Rok przyniósł wiele powodów do radości.

Cyganka komórkę Ci zwinie...


Rzecz się działa na pierwszym lub drugim roku studiów. Wracałam z zajęć WF'u, które miałam na krakowskim Kazimierzu. W okolicach przystanku tramwajowego zaczepiła mnie Cyganka. Chciała powróżyć mi z... telefonu komórkowego. Nie pamiętam już czy telefonu faktycznie nie miałam przy sobie (co w czasach 'niesmartphonów' było możliwe), czy też zapaliła mi się wtedy w głowie czerwona lampka, w każdym razie powiedziałam stanowczo: "Nie mam!".

Tego samego dnia, parę godzin później, spotkałam się na zajęciach z Koleżanką, która z WF'u wracała chwilę po mnie. Ona też dostała propozycję odczytania przyszłości z komórki. Na którą - na swoje nieszczęście - przystała.

Nie wiem, jaka przyszłość została wywróżona, ale słowo żadne nie padło odnośnie przyszłości najbliższej, czyli że za chwilę Cyganka wraz z komórką zniknie w bramie starej kamienicy. A Koleżanka stać będzie jak wryta i nie będzie w stanie telefonu odzyskać. Ani zrozumieć 'o co kaman?'...

Czerwona lampka zapaliła mi się na pewno podczas ostatniej wizyty na krakowskim Rynku. Siedziałyśmy z A. przy fontannie-piramidzie. Było po północy. Dziewczyna, która do nas podeszła sprawiała wrażenie kogoś, kto chce wysłać nas do jakiejś 'super-extra-wypasionej' knajpy. Albo ma dla nas jakąś inną 'mega-czadową' ofertę. Nie do odrzucenia, rzecz jasna.

"Dziewczyny, czy macie może internet?". Myślę: czasy się zmieniły, z internetu będzie wróżyć... Nie wychylam się. Zerkam na A. i próbuję dać jej do zrozumienia: "Uważaj! Najlepiej powiedz, że masz w domu!" ;)

Prawdopodobnie drinki zaburzyły nasze zdolności telepatyczne, bo A. odpowiada, że ma. No to - że tak powiem - 'powróżone'...

"Czy mogłybyście wysłać wiadomość do mojego chłopaka na fejsie? Bo jest taka głupia sprawa... Przyjechaliśmy razem do Krakowa. Jestem tu dopiero drugi raz. Byliśmy w knajpie, a ja wyszłam na chwilę i jak wróciłam to go tam nie było. Zostawiłam swój telefon na stoliku w knajpie, chłopak go zabrał. Nie mam jak się z nim skontaktować."

A. wiadomość wysyła. Tyle, że pewnie trafi do skrzynki 'inne', jak większość wiadomości od nieznajomych i nie zostanie odczytana. A. poświęca się do tego stopnia, że wysyła mu zaproszenie do znajomych. Kolejne minuty nie przynoszą żadnego odzewu, wiemy, że dziewczyna nie pamięta numeru do chłopaka. Ale może do siebie pamięta.

"Yyyy...eee... nie... Bo wiecie, zmieniłam numer kilka tygodni temu... Nie pamiętam."

Ok. Powiedzmy, że wierzę. Kiedyś numery telefonów do większości bliskich osób i do siebie zapisane były w głowie. Stacjonarny do A. pamiętam do dzisiaj (jak wiecie z tekstu "Przyjaźń od mazaczki" dzwoniłam do Niej codziennie, a że znamy się długo, to nawet 'wykręcałam' jej numer). Teraz, jak ktoś pyta Cię o Twój numer, to najpierw telefon wyciągasz i 'mój numer' odnajdujesz. I nawet jeśli numer pamiętasz, to i tak upewniasz się - sięgając po telefon - czy podajesz dobry. A skoro nie ufasz nawet samemu sobie, to jak zaufasz komuś, kto o północy na krakowskim Rynku mówi - cały czas w jakiś taki podejrzany sposób - że nie wie, gdzie się zatrzymał podczas pobytu w Krakowie?

Chwytam mocniej torebkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak ktoś chciał mi powróżyć z telefonu, portfela i kluczy do domu. Wyostrzam swoje zmysły jak Wiedźmin. Kiedy już jestem bliska użycia "Znaku Aard", dziewczyna nagle i bez słowa zrywa się z ławki i... pada w objęcia ukochanego.

Polska taka piękna...


Po 8 miesiącach nieobecności w Polsce byłam tak bardzo spragniona 'polskości' w każdej jej odsłonie, że gdy zbliżaliśmy się do Zgorzelca przebierałam już nogami nie mogąc doczekać się tego, co może wydarzyć się za chwilę na stacji znanej Wam z wpisu "Za czym kolejka ta stoi?..." ;)

Pierwsze postawienie nogi na polskiej ziemi po tak długiej nieobecności, pierwsze zaciągnięcie się polskim powietrzem, pierwsze polskie rozmowy dookoła (nawet wszechotaczająca 'ku.wa' brzmi tak pięknie!). Witaj Ojczyzno!

Z uśmiechem na twarzy wchodzę na stację. Kolejka. Jakaś taka równiutka, wszyscy gęsiego stoją, grzecznie. Nie ma "cotymitu" ani "tobybyło". Bez przygód dochodzę do kasy, płacę, odsuwam się od kasy i słyszę... No nie uwierzycie co ja słyszę! "Czy można?" - pyta grzecznie Panią Kasjerkę następny Pan w kolejce... :)

Ruszamy dalej. Do Krakowa mamy jeszcze parę godzin jazdy. Zaczyna świtać. Witające nowy dzień słońce oświetla skąpane w porannej mgle pola. Zachwycam się tym pięknym krajobrazem. Pochłaniam go łapczywie. Tęskniłam...

W Krakowie, żeby tradycji stało się zadość, zanim przekręcimy zamek w naszym krakowskim mieszkaniu, zatrzymujemy się jeszcze na jednej stacji. Tej z zachowaniem "spragnionym-kontrolowanym". I taki drobny szczegół przykuwa moją uwagę tuż przed wejściem. Taki drobny, a jakże wielki. Miska z wodą dla podróżujących czworonogów. Brawo!

Docieramy pod blok. Wyciągam klucze, zaczynam otwierać bramę. I wiadomo, że Sagitta bez przygód obejść się nie może, prawda? Ciężko było mi uwierzyć, że dzień wcześniej wymieniono wkładkę w drzwiach. A jednak... Drugi raz w przeciągu niespełna roku. Zerkam w stronę okien Sąsiadów. Jest przed 8 rano. Sobota. To kogo budzimy? :)

Kiedy już prawie wybieram ofiarę, z klatki obok wychodzi Sąsiad. Znam go z widzenia, ale nie zamieniliśmy nigdy słowa poza "dzień dobry". Na jego widok Bob błyskawicznie znajduje rozwiązanie: sąsiadujące klatki łączy piwnica. Nie znam człowieka, który po ponad 1200 km prowadzenia samochodu byłby tak trzeźwy w myśleniu :) Sąsiad idzie do mieszkania po klucz od wejścia głównego do piwnic, ja mam klucz od wejścia z naszej klatki, ale pieron wie, czy tam też nie nastąpiła zmiana. "Pan mnie nie zamyka tu jeszcze przez chwilę, na pożarcie szczurom nie zostawia! Pan czeka!". Wychodząc z drugiej strony, ogłaszam misję za zakończoną sukcesem. A Sąsiada bohaterem naszego bloku ;)

Bardzo pozytywnie zaczęły się nasze dwa tygodnie w Polsce. I przebiegały bardzo pozytywnie. Być może to kwestia nastawienia, doceniania nawet drobnych rzeczy, które idą w dobrą stronę i postanowienia - jeszcze przed wyjazdem - że nie będzie dostrzegało się tych polskich niedociągnięć i niedoróbek. Że lepsza dziurawa droga, która prowadzi na spotkanie z Bliskimi i do ukochanych miejsc. Za bardzo tęsknię w Szwajcarii za Polską, żeby teraz psioczyć na dziurawe drogi i źle posegregowane śmieci na osiedlowym śmietniku.

Polska się zmienia. Kraków się zmienia. Coraz więcej dobrych dróg, ciekawych miejsc, fajnych inicjatyw. Jako Polka i Krakuska chciałabym ich więcej. Jako turystka w swoim własnym kraju i mieście stwierdzam jednogłośnie: Polska jest piękna! Kraków jest piękny!

Już tęsknię...

'Etwas', czyli 'coś'...


Może i budowniczym wieży Babel nie udało się dokończyć budowli, ale jestem pewna, że jak już im te języki pomieszano i zanim się rozeszli w różne części świata, mieli niezły ubaw. My też mamy.

Małżonek jakiś czas temu wpadł na znakomity pomysł nauki języka niemieckiego/szwajcarskiego poprzez 'nasłuchiwanie'. Przysłuchiwał się na ulicy/w pracy rozmowie i potem na czuja wykorzystywał usłyszane niemieckie/szwajcarskie słówka. Kiedyś rzecze do mnie tak:

- Jak ktoś mi życzy "Miłego wieczoru" odpowiadam "etwas".
- Jak odpowiadasz?!
- "Etwas."
- ...

Kiedy przestałam się już turlać ze śmiechu, wyobrażając sobie miny tych wszystkich osób, które w odpowiedzi na "miłego wieczoru" słyszały "etwas", rzekłam:

- 'Etwas', Kochanie, znaczy 'coś'... Od jak dawna odpowiadasz 'etwas' zamiast 'gleichfalls' (ewentualnie szwajcarskie 'glichfalls')?
- Ku.va , z miesiąc będzie...

Dołączył do zacnego grona członków "Ministerstwa głupich odpowiedzi". Jest już w nim Znajoma, która - odchodząc od kasy - na "Miłego dnia" odpowiedziała "Nie, dziękuję". Prawdopodobnie bała się, że będzie musiała zapłacić za to extra. A wiadomo - w Szwajcarii tanio nie jest.

Ta sama Znajoma opowiedziała historię, jak to ktoś nauczył kogoś, że 'scheissegal' oznacza 'obojętnie'. I ten ktoś, zapytany kiedyś o 'coś' w restauracji - jako, że faktycznie 'coś tam' było mu obojętne - z najmilszym uśmiechem na twarzy odpowiedział "Gówno mnie to obchodzi". Nie wiem, co dostał, ale i tak pewnie miał to w dupie.

Kiedyś na lekcji niemieckiego tworzyliśmy konstrukcje z 'ponieważ'. Mieliśmy taką scenkę:
Randka. Chłopak czeka z bukietem kwiatów na ukochaną. Ale ta nie przychodzi. Dzwoni do niej następnego dnia i mówi, że tak długo na nią czekał, a ona nie przyszła. "Warum?" się pyta chłop zakochany.
- "Ponieważ mój mąż był chory" - odpowiada tybetańska Koleżanka.

Małżonka może i niezbyt wierna, ale za to troskliwa...

Na innej lekcji popisałam się ja. Temat praca. Co daje bycie aktywnym zawodowo? Befriedigung. Znaczy 'zadowolenie' daje. Dopytuję, czy można powiedzieć: 'selbstbefriedigung' - mając na myśli 'zadowolenie z samego siebie/samozadowolenie'.

- "Oh, nie, Kasza!" - zwraca się do mnie Nauczycielka; gdyby miała to zrobić pisemnie byłoby "Kasha" - "Nie można w kontekście pracy użyć 'selbstbefriedigung'. To oznacza... No, wiesz... Kobieta sama. Mężczyzna sam."

Aha. Got it! Ale nie przesadzajmy, że tego nie można użyć w kontekście pracy ;)

Polska - Szwajcaria...


Ach, co to był za mecz!!!

Patrzę na dzisiejsze powtórki akcji, a emocje takie same, jak wczoraj. Ręce się pocą i drżą, polskie serce bije jak szalone. Smutno mi w sumie, że nie doświadczałam tej radości (i nerwów) w Polsce. Ale... Wspólne kibicowanie ze Szwajcarem obok na kanapie, w szwajcarskim otoczeniu, jest niewątpliwie ciekawym doświadczeniem.

Żeby było sprawiedliwie podzieliliśmy (prawie) po równo oglądanie meczu na: pierwsza połowa polska telewizja, druga połowa szwajcarski SRF. Odpowiednio dogrywka. I karne szczęśliwie zakończyliśmy polskim komentarzem. I radością, jak stąd do Polski. Znaczy... 'Bob' trochę się pohamował. Z 'jokerskim' uśmiechem pocieszał swojego Kolegę z pracy. Nie ma co ryzykować kwasem w poniedziałek ;)

Poza łączącą nas piłką, kanapą, telewizorem i tym samym wdychanym powietrzem, łączyły nas wczoraj dwie rzeczy: te same barwy, którym kibicowaliśmy i to, że nie lubimy Shaqiri'ego. Z tym, że Kolega nie lubił go do 82 minuty meczu, a my od 82 minuty. Przyznać jednak trzeba, że bramka tego Szwajcara z krwi albańskiej zrodzonego była... ach, co to była za bramka! Tutaj należy dodać, że Polska wczoraj odniosła dwa zwycięstwa - stracona przez nas bramka jest jak nic bramką turnieju! :)

Dzięki oglądaniu meczu pół na pół, ujrzeliśmy wczoraj obraz niesamowity. Powrót do szwajcarskiego studia meczowego po drugiej połowie pokazał niebywałą spontaniczność Szwajcarów. Strefa kibica w Winterthur oszalała tak po strzelonej przez Xerdana bramce, że zaczęły latać kubki z piwem z tej spontaniczności i radości. Część chyba doleciała nawet do Saint-Étienne... (słyszałam o tej akcji po meczu, w której szwajcarscy kibice rzucali w naszych butelkami i jak teraz na to patrzę, to może to była radość z wygranej Polski?...).

Jak wygląda 'krajobraz' po meczu?

1. Wszyscy zdrowi i cali.
2. Wszystko całe.
3. Chłopaki się 'szanują'.
4. Kolega coraz ładniej wypowiada słowo 'ku.wa' i 'ja pier.olę'.
4. Prawdopodobny brak dostaw świeżych ryb od Sąsiada.
5. Dużo butelek do posortowania.

Krakuska...


Trafiłam wczoraj na quiz "Gazety Krakowskiej" - "Czy jesteś prawdziwym krakusem?". Zrobiłam, sprawdziłam wynik i... się popłakałam. Nie, nie ze śmiechu...

"Jesteś tak krakowski jak obwarzanek, Szkieletor i Smok Wawelski. Urodziłeś się tu, dorastałeś, mieszkasz i nie zamierzasz się wyprowadzić. Znasz to miasto jak własną kieszeń. Wzrusza Cię dźwięk Dzwonu Zygmunta i widok z Kopca Kościuszki. Wiesz, że najlepsze zapiekanki są w Okrąglaku, a kiełbaski w niebieskiej Nysce. Nie są Ci obce borówki, nakastlik czy sznycel."

Urodziłam się i dorastałam w Krakowie. Mieszkałam w Krakowie ponad 30 lat i nie zamierzałam się wyprowadzić. Kiedy pojawiła się opcja wyjazdu do Szwajcarii, moja pierwsza reakcja była następująca: "Zapomnij, nigdzie się nie wybieram". A potem zrobiliśmy na ogromnym arkuszu papieru 'plusy i minusy' przeprowadzki. Wyszło nam więcej plusów. Chociaż chęć 'przygody' chyba stała się na tyle duża, że niezależnie ile wyszłoby nam tych plusów i tak podjęlibyśmy decyzję o przeprowadzce.

Szwajcaria jest piękna, sympatyczna i można się w niej zakochać. Ale nigdy nie będzie to miłość tak głęboka, jak do Polski. Żadne szwajcarskie, czyste i zadbane miasto nie będzie tak samo ukochane, jak Kraków. Chociaż czasem trudna to miłość.

Szczerze? Nie wzruszał mnie aż tak bardzo dźwięk Dzwonu Zygmunta ani widok z Kopca Kościuszki. Teraz, kiedy przyjeżdżam do Krakowa wzrusza mnie wszystko. Podchodzę pod 'Adasia' i ze łzami w oczach wspominam tą styczniową noc, kiedy na '100 dni' przed maturą skakałam z Przyjaciółmi dookoła. Stoję pod 'Empikiem', który teraz niestety stał się sklepem z ciuchami, zamykam oczy i widzę wszystkie te uśmiechnięte twarze Znajomych, którzy do mnie podchodzą - to nasze miejsce piątkowych zbiórek. Patrzę na okno na Placu Szczepańskim, przez które wyglądałam przygotowując koncerty w swojej pierwszej pracy. Przejeżdżam koło Błoń i widzę siebie na rolkach pomagającą dziewczynie, której wpadający rowerzysta rozwalił nos. Przechadzam się uroczymi uliczkami na Kazimierzu, które wcale nie były dla mnie kiedyś tak bardzo urocze.

Zapiekanki z 'Okrąglaka' zjadłam może dwa razy. Kiełbaskę z niebieskiej 'Nyski' raz. Przypominam sobie ich smak. Mmmmm, dobre.

Jem borówki kupione w szwajcarskim sklepie, kładę telefon na nakastliku w swoim szwajcarskim mieszkaniu, chętnie zjadłabym sznycla z ziemniakami i burakami. Wszystko w rytmie zadedykowanej mi przez "Gazetę Krakowską" piosenki Grzegorza Turnaua i Andrzeja Sikorowskiego "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa":


"Złote nuty spadają na Rynek i dokoła muzyki jest w bród 
Po królewsku gotuje Wierzynek 
A kwiaciarki czekają na cud (...) 
U nas chodzi się z księżycem w butonierce 
U nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze
I odmiennym jakby rytmem 
U nas ludziom bije serce 
Choć dla serca nieszczególne tu powietrze."


Tęsknię za Tobą, mój Krakowie...

Za czym kolejka ta stoi?...


Mieszkam sobie w tej Szwajcarii już jakiś czas i poza dopadającą mnie tęsknotą za Polską, dopada mnie pytanie, czy w Polsce kulturalne, pełne szacunku traktowanie siebie nawzajem - nie 'od święta' i jak świeci słońce w długi weekend - stanie się kiedyś normą?

Czy kiedyś w Polsce będziemy się szanować na drogach tak, jak tutaj? Czy kiedyś pieszy będzie zawsze puszczany na pasach (nawet przez rowerzystę), a towarzyszyć będzie temu obustronny uśmiech i uniesiona w geście podziękowania ręka pieszego (niektórzy mogą powiedzieć: "Za co mam dziękować? To jest obowiązek zatrzymać się przed pieszym na pasach!" - ale o ile milej i dla pieszego i dla zmotoryzowanego z tą podniesioną ręką!)? Czy będziemy częściej się do siebie uśmiechać zamiast spoglądać na siebie 'spode łba'? Czy przestaniemy zachowywać się jak chamy stojąc w kolejkach?

Kolejki w Polsce... O tym z całą pewnością napisać można jakiś doktoracik z psychologii. Z behawiorystyki. Zwierząt...

Ja w każdym razie mam materiał i nowe rodzaje zachowań do analizy.

1. Zachowanie "tobybyło".

Stacja benzynowa przy autostradzie koło Zgorzelca. Jest godzina 4 nad ranem. Mamy za sobą jakieś 9 godzin drogi z Zurychu przez Niemcy. Nie przeprowadziliśmy się jeszcze. Wracamy do Polski po załatwieniu spraw 'papierkowych' w Szwajcarii. Wchodzę na stację. Wcześniej widzę jakiś autokar, więc wiem, że kolejka do toalet będzie długa. Zapłacę zatem najpierw za paliwo. W kolejce do kasy stoją cztery osoby. I nagle nas stojących w rządku, z lewej strony, tuptając krok po kroczku (że niby nikt nie zauważy), 'wyprzedza' mężczyzna w średnim wieku. Reaguję jako pierwsza. "Kolejka jest, proszę Pana". Czego w takiej sytuacji się oczekuje? "Oczywiście. Przepraszam. Kto z Państwa ostatni?". Ale nie. Ja dostaję odpowiedź: "Jak my byśmy tu wszyscy stali, to dopiero byłaby kolejka!" (???!!!) Pan z wycieczką przyjechał. Chyba wszyscy zaczęliśmy te słowa analizować, zagadkę z kolejką rozwiązywać, bo się chłopu udało w tym czasie zamówić kawę i 'gorącego psa'. Myślę sobie: "No tak. Polskie bydło". Nie, ja nie myślę. Zmęczona jestem. Środek nocy. Ja to mówię na głos...

2. Zachowanie "stojębosiedzę".

Urząd Miasta Krakowa. Godzina 11. Znowu po trasie Zurych-Kraków. Muszę odebrać nowy dowód. Karteczka z numerem mówi mi, że liczba osób oczekujących wynosi 1. Idzie wyjątkowo sprawnie. Bez kolejki. Jest zdecydowanie zbyt pięknie. Z odebranym dowodem schodzę piętro niżej. Jeszcze kwestia meldunkowa do załatwienia. Jedna osoba przy okienku, za nią jeszcze jedna i małżeństwo, które stanęło przed chwilą. Staję za nimi. Wiem, że są ostatni. Kiedy druga osoba podchodzi do okienka, nagle jakieś 3 metry za nami rozbrzmiewa jakiś taki nabuzowany 'parogłos': "My tu stoimy w kolejce!". Rozglądam się dookoła. Nikt nie stoi. Jakieś pięć osób siedzi. Omamy? Może. Po chwili na obraz nakłada się dźwięk. Ponownie wybrzmiewa, tym razem z jednych ust, które z resztą ciała siedzą: "My tutaj stoimy do tego okienka!". "Widzieliście Państwo jak stajemy w tej kolejce. Dlaczego nikt nie zareagował od razu i nie powiedział, że siedzi, tfu, stoi?" - pytam. "To się trzeba było zapytać, jak się stawało! My tu stoimy i koniec!"... Dobra, meldunek poczeka do jutra.

3. Zachowanie "spragnione-kontrolowane".

Ponownie Kraków. Koło 6 rano. Znowu stacja benzynowa. Wyjątkowo nie cztery, ale jedna osoba przede mną. Czuję oddech na prawym ramieniu. Tak zwanym kątem oka widzę, że ktoś mi się tu próbuje znowu wcisnąć. Kobieta. Nosem wyczuwam chmiel. Na moich ustach zaczyna pojawiać się uśmiech. Zaczęło się! Stoję twardo. I czekam. Przychodzi moja kolej. I... Nie uwierzycie... Kobieta wydobywa z siebie markotne: "Aaaa. Pani jeszcze." Szacunek dla tej Pani. Tym bardziej, że musiała czekać jakieś dwie minuty dłużej, żeby otworzyć chłodne piwko.

4. Zachowanie "cotymitu".

Stacja benzynowa przy autostradzie koło Zgorzelca... Znowu środek nocy. Znowu kolejka. Chciałoby się rzec: 'déjà vu'. Już nie liczę osób. Nie ma znaczenia. Panowie przede mną upominają mężczyznę, który próbuje się wcisnąć przed nich. Kulturalnie. Jak ja w podobnej sytuacji w tym samym miejscu. "Proszę Pana, jest kolejka". Pan: "Nie, nie. Ja tu stałem cały czas!". I on, i ja, i tych dwóch gości - wszyscy wiemy, że nie stał. "Proszę nie kłamać. Pan tu nie stał. Pan się wciska w kolejkę". "Co Ty (w sumie 'ty' - na bank było z małej) mi tu będziesz mówił, gdzie ja stałem?!"... Się skończyło 'panowanie'.... Do akcji wkroczyła Pani Kasjerka.


I jeszcze jedna sytuacja. Bardzo dla mnie zaskakująca. Tym razem Szwajcaria. Niedługo po przeprowadzce. Sklep. Podchodzę do kasy. Przede mną stoi starsza, siwa Pani. Mam 2-3 rzeczy. Ta Pani z uśmiechem na ustach prosi, żebym weszła przed nią, bo ona ma ich więcej...

Przyjaciel Pies...


Mamy w Polsce takie nasze miejsce w Beskidzie Wyspowym. Gdzie o poranku wita pianie koguta, śpiew ptaków, dźwięk traktora. Gdzie koszona trawa pachnie piękniej niż jakiekolwiek perfumy Diora.

Tam spędzaliśmy większość naszych majówek. Ale nie tylko. Uciekaliśmy tam z Krakowa w ciepłe weekendy, spędzaliśmy tam wakacje. To jest takie miejsce, którego teraz nam bardzo brakuje, a którego ta piękna i malownicza Szwajcaria nie jest nam w stanie dać.

Mieliśmy w tym naszym miejscu pewnego Przyjaciela. Najbardziej pogodnego psa na świecie. Wiejskiego kundelka. Stawał się jeszcze bardziej pogodny, kiedy zaczynała się piękna, ciepła wiosna i zjeżdzali się letnicy. Jasne było dla Niego, że ich przyjazd oznacza kiełbasę i karczek. Ale moim zdanie to było coś więcej. Ta radość na nasz widok nie mogła być spowodowana jedynie zwykłym 'odruchem Pawłowa'.

Przez kilka wiosen, kilkadziesiąt piątków, kiedy podjeżdzaliśmy pod domek, witał nas, zbiegając z tą uśmiechniętą mordką i wywijając ogonem. Czasami bywałam zazdrosna, kiedy widziałam Go na tarasie u Sąsiadów, kosztującego innych specjałów niż nasze. Ale wybaczałam.

Pamiętam ten moment, kiedy pewnej jesiennej niedzieli, która była ostatnią w sezonie, wsiadaliśmy do auta, głaszcząc Go jeszcze na 'do zobaczenia wiosną'. Potem widzieliśmy, jak biegnie za samochodem. Widzieliśmy jego uśmiechniętą mordkę w lusterku. Tak ładnie żegnał nas na ten okres zimowy.

Na wiosnę już nas nie powitał. Już do nas nie przybiegł. Ktoś nam tego kochanego 'Brata Mniejszego' w sposób bestialski przerobił na smalec...

Teraz i tu...


Czekacie na moment, kiedy nareszcie zaczniecie żyć pełnią życia? Wydaje Wam się, że przyszłość będzie lepsza, że w przyszłości będzie lepszy moment na działanie i osiągnięcie celu? Ciągle czekacie na piątek, weekend, wiosnę, lato? Myślicie, że trawa będzie 'wtedy' bardziej zielona? 

Powiedzcie, proszę, kiedy ostatnio żyliście chwilą obecną; tym, co dzieje się 'teraz i tu'? Czy zdarzyło Wam się ostatnio być w pełni z Waszą Rodziną lub Przyjaciółmi, nie myśląc o niczym innym? Albo oddać się błogiemu 'nicnierobieniu' bez wyrzutów sumienia? A może często zdarza się tak, że wolelibyście nie być 'tu', ale być 'tam', przez co Wasze życie mocno traci, bo w ten sposób wymyka Wam się teraźniejszość?

Anegdoty sylwestrowej nocy...


Jak w wieczór sylwestrowy dostać się w miejsce, które będzie miejscem żegnania się ze Starym Rokiem i witania z  Nowym? Oczywiście, taksówką najlepiej. Naturalnie, należy przy tym uzbroić się w cierpliwość i zacząć dzwonić po taxi z godzinnym wyprzedzeniem. Zamawianie na daną godzinę w ten dzień nie działa. Jak już się uda, to z radością wsiadasz i zaczynasz rozmawiać - to też chyba jeden z niewielu dni, w którym nawet osoby wolące jechać bez słowa, zaczynają w taksówce nawijać.
Najczęściej zaczyna się w ten wieczór tak: "Co, duży ruch dziś, nie? Jedzie Pan/Pani przed 24 do domu napić się szampana?" :)

Nasza rozmowa z krakowskim Panem Taksówkarzem zaczęła się podobnie. 
I tak rozmawiając, jedziemy przez ten nasz Kraków ukochany do naszych starych, dobrych Znajomych.

- My teraz w Szwajcarii mieszkamy i tak co 3-4 miesiące w Krakowie jesteśmy, to Kraków coraz ładniejszy się wydaje.
- Tak, remontują dużo. Ja od 3 miesięcy w Krakowie jestem. Wrócić z zagranicy musiałem. Dziecko odzyskać chcę. Z byłą żoną walczę, bo mi utrudnia kontakt z córką. Ważniejsze to dla mnie teraz niż kokosy zarabiać i po świecie się rozbijać. A świata trochę zjechałem, bo ja technik sceny jestem, w warszawskiej firmie pracowałem, koncerty różne obsługiwałem.
- Ooo, widzi Pan, ja w Krakowie przy koncertach pracowałam. Koncerty organizowałam, z techniką się dogadywałam. Potem nawet w firmie pracowałam, co się obsługą techniczną imprez zajmowała.
- No, dobra robota, fajna. Człowiek tyle świata zwiedził. Ludzi różnych poznał... No, ale tak... Nie ruszam się teraz z Krakowa. Walczyć o dziecko muszę. Nie chcę, żeby mi kiedyś córka powiedziała, że ją olałem.
- Oczywiście, niech Pan walczy, szczęścia życzymy. Ile lat ma córka?
- Młodziutka, cztery latka. Z byłą ciężko. Ale się nie poddam. Rodzinę we Francji mam. Wspierają mnie. Na południu mieszkają. Byłem kilka razy u nich, do Szwajcarii blisko miałem, też zaglądnąłem. Ładne te góry mają. Tylko te ich ograniczenia na drodze, mandaty wysokie...

Nie zauważyliśmy nawet kiedy nam ta trasa zleciała, pod wskazanym adresem stoimy, zapłacić trzeba. I kiedy Pan Taksówkarz wyciąga rękę po zapłatę, padają z jego ust słowa następujące:

"Wszystko, co Państwu powiedziałem było anegdotą..." 

Jeszcze nie piliśmy szampana, a w głowach już nam zaszumiało... 
Udaje nam się rozejrzeć w poszukiwaniu ukrytej kamery, rzucić "Szczęśliwego Nowego Roku" i zamknąć drzwi z drugiej strony szalonej taksówki.

Ok, anegdota - "krótka forma literacka, zawierająca prawdziwe lub zmyślone opowiadanie o zdarzeniu z życia znanej postaci, żyjącej lub historycznej, lub z życia określonego środowiska czy grupy społecznej". Dobra, definicja z 'wiki' pokrywa się z tą w głowie... ;)
Pytanie czy on prawdziwych, czy zmyślonych anegdot 'używał'? Tak sobie jeździ po tym Krakówku naszym i wymyślonymi przez siebie anegdotami z nudów sypie? Ma facet wyobraźnię...

Hej!, ale to jest niezły scenariusz na film! Albo pomysł dla taksówkowego biznesu (uwaga! przy realizacji pomysłu biorę 10% od każdego kursu). A jakby tak, dla urozmaicenia trasy, Pan Taksówkarz (lub Pani Taksówkarka), wymyślał anegdoty dopasowane do swoich klientów? I tak na przykład:

- Klient - ginekolog: "Doktorze, ja porzuciłem praktykę po 10 latach i się na taxi przesiadłem, bo dość już miałem szukania problemów tam, gdzie inni widzą przyjemność. Zdarłem z siebie ten kitel i o ile wygodniej i przyjemniej teraz".

- Klient - programista: "Panie, jaki ja program kiedyś napisałem! Ale mówię Panu, taki, że spokojnie bym mistrzem kodowania został, nagrodę jakąś dostał. Ale nie dostałem." - "To co się stało? Zawieszał się ten program, za wolny był?" - "Nie, zdrzemnąłem się na 'backspace'...".

- Klient - nauczyciel: "Ja polskiego uczyłem lata temu. Z żoną się przez to rozstałem. Na moje pytania zawsze całym zdaniem musiała odpowiadać. Nie wytrzymała, Niewiasta. Potem byłem nauczycielem bez nerwicy. Znaczy się bezrobotnym. To auto kupiłem, koguta na dach wystawiłem i jeżdzę".

A na koniec takiego kursu: "23,50 zł się należy. Wszystko, co powiedziałem było anegdotą."...


PS. Przysięgam, że wszystkie opisywane przeze mnie na blogu anegdoty są prawdziwe! :)