Świątecznie...

czwartek, grudnia 22, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Nadchodzi najpiękniejszy, najbardziej radosny i rodzinny czas.
Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia.
Życzę Wam, by były pełne miłości, pokoju i szczęścia.
By magia Świąt wypełniła Wasze serca i domy, 
a Nowy Rok przyniósł wiele powodów do radości.

0 komentarze :

Allerheiligen...

wtorek, listopada 01, 2016 Sagitta's world 2 Comments


Alejki skąpane w złotych liściach. Chryzantemy (nie tylko) złociste. Miodek turecki w Krakowie. Pańska skórka w Warszawie. Wieczorny spacer cmentarnymi alejkami wśród tysięcy płonących zniczy. Refleksja. Zaduma. Wszystkich Świętych w Polsce.

W Szwajcarii, kraju wielowyznaniowym, 1-ego listopada nie odwiedza się cmentarzy tak licznie, jak w Polsce. Nie zapala tysięcy zniczy. W kantonach protestanckich - a takim jest kanton Zurych, w którym mieszkam - ten dzień jest dniem roboczym. Dla protestantów, którzy nie wierzą w odpusty i istnienie czyśćca, a co za tym idzie nie modlą się za dusze zmarłych, listopadowe święto nie ma wymowy religijnej. Dla nich los zmarłego rozstrzyga się w momencie jego śmierci. Ci, którzy zostają, na życie pozagrobowe zmarłego nie mają żadnego wpływu. Modlitwa za zmarłego jest więc zbędna. Wspominanie zmarłego i pamięć o nim - istotna.

W tak górzystym, niewielkim kraju, nie ma miejsca na ogromne cmentarze, spore nagrobki, wielkie grobowce. Poza nielicznymi grobowcami ludzi znanych lub bogatych, groby są niewielkie, najczęściej ziemne, z kamieniem nagrobnym lub drewnianą tablicą. Czasami wśród posadzonych na grobie kwiatów można znaleźć zdjęcie zmarłego, jakiś element mówiący o jego ulubionym zajęciu lub fachu (spotkałam się na przykład z miniaturką roweru, czy mini-żaglem).

2 komentarze :

Cyganka komórkę Ci zwinie...

poniedziałek, października 10, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Rzecz się działa na pierwszym lub drugim roku studiów. Wracałam z zajęć WF'u, które miałam na krakowskim Kazimierzu. W okolicach przystanku tramwajowego zaczepiła mnie Cyganka. Chciała powróżyć mi z... telefonu komórkowego. Nie pamiętam już czy telefonu faktycznie nie miałam przy sobie (co w czasach 'niesmartphonów' było możliwe), czy też zapaliła mi się wtedy w głowie czerwona lampka, w każdym razie powiedziałam stanowczo: "Nie mam!".

Tego samego dnia, parę godzin później, spotkałam się na zajęciach z Koleżanką, która z WF'u wracała chwilę po mnie. Ona też dostała propozycję odczytania przyszłości z komórki. Na którą - na swoje nieszczęście - przystała.

Nie wiem, jaka przyszłość została wywróżona, ale słowo żadne nie padło odnośnie przyszłości najbliższej, czyli że za chwilę Cyganka wraz z komórką zniknie w bramie starej kamienicy. A Koleżanka stać będzie jak wryta i nie będzie w stanie telefonu odzyskać. Ani zrozumieć 'o co kaman?'...

Czerwona lampka zapaliła mi się na pewno podczas ostatniej wizyty na krakowskim Rynku. Siedziałyśmy z A. przy fontannie-piramidzie. Było po północy. Dziewczyna, która do nas podeszła sprawiała wrażenie kogoś, kto chce wysłać nas do jakiejś 'super-extra-wypasionej' knajpy. Albo ma dla nas jakąś inną 'mega-czadową' ofertę. Nie do odrzucenia, rzecz jasna.

"Dziewczyny, czy macie może internet?". Myślę: czasy się zmieniły, z internetu będzie wróżyć... Nie wychylam się. Zerkam na A. i próbuję dać jej do zrozumienia: "Uważaj! Najlepiej powiedz, że masz w domu!" ;)

Prawdopodobnie drinki zaburzyły nasze zdolności telepatyczne, bo A. odpowiada, że ma. No to - że tak powiem - 'powróżone'...

"Czy mogłybyście wysłać wiadomość do mojego chłopaka na fejsie? Bo jest taka głupia sprawa... Przyjechaliśmy razem do Krakowa. Jestem tu dopiero drugi raz. Byliśmy w knajpie, a ja wyszłam na chwilę i jak wróciłam to go tam nie było. Zostawiłam swój telefon na stoliku w knajpie, chłopak go zabrał. Nie mam jak się z nim skontaktować."

A. wiadomość wysyła. Tyle, że pewnie trafi do skrzynki 'inne', jak większość wiadomości od nieznajomych i nie zostanie odczytana. A. poświęca się do tego stopnia, że wysyła mu zaproszenie do znajomych. Kolejne minuty nie przynoszą żadnego odzewu, wiemy, że dziewczyna nie pamięta numeru do chłopaka. Ale może do siebie pamięta.

"Yyyy...eee... nie... Bo wiecie, zmieniłam numer kilka tygodni temu... Nie pamiętam."

Ok. Powiedzmy, że wierzę. Kiedyś numery telefonów do większości bliskich osób i do siebie zapisane były w głowie. Stacjonarny do A. pamiętam do dzisiaj (jak wiecie z tekstu "Przyjaźń od mazaczki" dzwoniłam do Niej codziennie, a że znamy się długo, to nawet 'wykręcałam' jej numer). Teraz, jak ktoś pyta Cię o Twój numer, to najpierw telefon wyciągasz i 'mój numer' odnajdujesz. I nawet jeśli numer pamiętasz, to i tak upewniasz się - sięgając po telefon - czy podajesz dobry. A skoro nie ufasz nawet samemu sobie, to jak zaufasz komuś, kto o północy na krakowskim Rynku mówi - cały czas w jakiś taki podejrzany sposób - że nie wie, gdzie się zatrzymał podczas pobytu w Krakowie?

Chwytam mocniej torebkę. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak ktoś chciał mi powróżyć z telefonu, portfela i kluczy do domu. Wyostrzam swoje zmysły jak Wiedźmin. Kiedy już jestem bliska użycia "Znaku Aard", dziewczyna nagle i bez słowa zrywa się z ławki i... pada w objęcia ukochanego.

0 komentarze :

Polska taka piękna...

czwartek, września 22, 2016 Sagitta's world 1 Comments


Po 8 miesiącach nieobecności w Polsce byłam tak bardzo spragniona 'polskości' w każdej jej odsłonie, że gdy zbliżaliśmy się do Zgorzelca przebierałam już nogami nie mogąc doczekać się tego, co może wydarzyć się za chwilę na stacji znanej Wam z wpisu "Za czym kolejka ta stoi?..." ;)

Pierwsze postawienie nogi na polskiej ziemi po tak długiej nieobecności, pierwsze zaciągnięcie się polskim powietrzem, pierwsze polskie rozmowy dookoła (nawet wszechotaczająca 'ku.wa' brzmi tak pięknie!). Witaj Ojczyzno!

Z uśmiechem na twarzy wchodzę na stację. Kolejka. Jakaś taka równiutka, wszyscy gęsiego stoją, grzecznie. Nie ma "cotymitu" ani "tobybyło". Bez przygód dochodzę do kasy, płacę, odsuwam się od kasy i słyszę... No nie uwierzycie co ja słyszę! "Czy można?" - pyta grzecznie Panią Kasjerkę następny Pan w kolejce... :)

Ruszamy dalej. Do Krakowa mamy jeszcze parę godzin jazdy. Zaczyna świtać. Witające nowy dzień słońce oświetla skąpane w porannej mgle pola. Zachwycam się tym pięknym krajobrazem. Pochłaniam go łapczywie. Tęskniłam...

W Krakowie, żeby tradycji stało się zadość, zanim przekręcimy zamek w naszym krakowskim mieszkaniu, zatrzymujemy się jeszcze na jednej stacji. Tej z zachowaniem "spragnionym-kontrolowanym". I taki drobny szczegół przykuwa moją uwagę tuż przed wejściem. Taki drobny, a jakże wielki. Miska z wodą dla podróżujących czworonogów. Brawo!

Docieramy pod blok. Wyciągam klucze, zaczynam otwierać bramę. I wiadomo, że Sagitta bez przygód obejść się nie może, prawda? Ciężko było mi uwierzyć, że dzień wcześniej wymieniono wkładkę w drzwiach. A jednak... Drugi raz w przeciągu niespełna roku. Zerkam w stronę okien Sąsiadów. Jest przed 8 rano. Sobota. To kogo budzimy? :)

Kiedy już prawie wybieram ofiarę, z klatki obok wychodzi Sąsiad. Znam go z widzenia, ale nie zamieniliśmy nigdy słowa poza "dzień dobry". Na jego widok Bob błyskawicznie znajduje rozwiązanie: sąsiadujące klatki łączy piwnica. Nie znam człowieka, który po ponad 1200 km prowadzenia samochodu byłby tak trzeźwy w myśleniu :) Sąsiad idzie do mieszkania po klucz od wejścia głównego do piwnic, ja mam klucz od wejścia z naszej klatki, ale pieron wie, czy tam też nie nastąpiła zmiana. "Pan mnie nie zamyka tu jeszcze przez chwilę, na pożarcie szczurom nie zostawia! Pan czeka!". Wychodząc z drugiej strony, ogłaszam misję za zakończoną sukcesem. A Sąsiada bohaterem naszego bloku ;)

Bardzo pozytywnie zaczęły się nasze dwa tygodnie w Polsce. I przebiegały bardzo pozytywnie. Być może to kwestia nastawienia, doceniania nawet drobnych rzeczy, które idą w dobrą stronę i postanowienia - jeszcze przed wyjazdem - że nie będzie dostrzegało się tych polskich niedociągnięć i niedoróbek. Że lepsza dziurawa droga, która prowadzi na spotkanie z Bliskimi i do ukochanych miejsc. Za bardzo tęsknię w Szwajcarii za Polską, żeby teraz psioczyć na dziurawe drogi i źle posegregowane śmieci na osiedlowym śmietniku.

Polska się zmienia. Kraków się zmienia. Coraz więcej dobrych dróg, ciekawych miejsc, fajnych inicjatyw. Jako Polka i Krakuska chciałabym ich więcej. Jako turystka w swoim własnym kraju i mieście stwierdzam jednogłośnie: Polska jest piękna! Kraków jest piękny!

Już tęsknię...

1 komentarze :

Pod słońcem (i deszczem) Toskanii...

poniedziałek, sierpnia 22, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Skąpane w słońcu wzgórza, winnice ciągnące się kilometrami, wiecznie zielone cyprysy, złote słoneczniki. Obraz Toskanii znany ze zdjęć i kadrów filmów. Moje marzenie, by ten obraz stał się kiedyś realny. Marzenie, by usiąść 'pod słońcem' Toskanii z toskańskim winem w dłoni.*

Kiedy w maju 2015 docieramy do tego malowniczego regionu Włoch, a moje marzenie nabiera realnych kształtów, okazuje się, że Toskania wygląda nieco inaczej. Pięknie. Ale inaczej... O co chodzi?

Wszystkie pocztówki, zdjęcia w internecie, filmy obejmują zazwyczaj wąski kadr Toskanii. Domek na wzgórzu, winnica na wzgórzu, dróżka na wzgórzu, cyprysy na wzgórzu, słoneczniki na wzgórzu. Szerszy kadr 'na żywo' pozbawia nieco - moim zdaniem - Toskanię tego malowniczego charakteru ze zdjęć. Ale tylko 'nieco' ;)

Jeśli traficie do Toskanii i będziecie mieć podobne odczucia: niech Wasze oczy pracują jak obiektyw aparatu - 'zoomujcie' i 'fokusujcie' na kadrach, które Wam bardziej odpowiadają. I jeśli trafi Wam się deszcz - bo to nieprawda, że Toskania jest zawsze skąpana słońcem - doceńcie też ją w takiej odsłonie.

A teraz przejdźmy do miejsc, w których 'zoomowałam' i na których warto się 'sfokusować'.

Agroturismo "Mormoraia".
Piękne gospodarstwo agroturystyczne położone na wzgórzach Chianti. Z winnicami, gajami oliwnymi i wspaniałym widokiem na wieże San Gimignano. Na miejscu produkowane są wina oraz oliwa z oliwek, które można kupić lub skosztować w tutejszej restauracji razem z typowymi daniami kuchni toskańskiej (dziczyzna króluje na toskańskich stołach, a niemal wszystkim posiłkom towarzyszy chleb toskański - wypiekany na zakwasie i bez soli).

San Gimignano.
Miejscowość zwana "średniowiecznym Manhattanem". Ten przydomek zawdzięcza kamiennym, czworokątnym wieżom, które kiedyś pełniły rolę budynków mieszkalnych o charakterze obronnym. Najważniejsze budowle San Gimignano położone są przy niewielkim placu - "Piazza del Duomo" (m. in. najstarsza siedziba władz samorządowych "Palazzo del Podestà" i kolegiata Najświętszej Marii Panny). Tym, którzy zgłodnieją podczas zwiedzania polecam bar "Boboli" (Via S. Giovanni 30). Zupa Minestrone, stek Fiorentina, cytrynowe spaghetti - poezja!

Volterra.
Założona przez Etrusków jako "Velathri". Leży samotnie na wysokim wzniesieniu, z którego można podziwiać piękne, rozległe widoki. Wiele zabytków sięga czasów etruskich i rzymskich oraz tych, gdy znajdowała się pod kontrolą Florencji.

Siena.
Prawdopodobnie najbardziej oryginalny średniowieczny plac w Europie mieści się w Sienie i zwany jest "Campo". Wokół niego, dwa razy w roku  (2 lipca i 16 sierpnia) podczas lokalnego festynu, odbywa się konna gonitwa "Corsa del Palio". Przy "Campo" mieści się siedziba sieneńskiego magistratu. Nad placem góruje 102 metrowa wieża "Torre Mangia". W odległości około 5 minut od "Campo" znajduje się słynna sieneńska, gotycka katedra, dedykowana opiekunce miasta - Madonnie i będąca dumą mieszkańców Sieny.

Florencja.
Jeden z najpiękniejszych widoków na "Firenze" rozpościera się z "Piazzale Michelangelo". Stąd można dostrzec m. in. :
- kopułę i 85-cio metrową dzwonnicę katedry "Santa Maria del Fiore", która niemal w całości zajmuje rozległy plac w centrum miasta - "Piazza del Duomo";
-  "Ponte Vecchio" - najstarszy i najpiękniejszy most Florencji, gdzie znajdują się sklepy wielu złotników sprzedających piękne wyroby jubilerskie;
- galerię sztuki "Uffizi".

* Najchętniej z tym z czarnym kogutem na złotym tle - "Chianti Classico" lub z "Vin Santo" - słodkim i mocnym winem z winogron suszonych na słońcu na trzcinowych matach ;)

0 komentarze :

Chorwackich przygód ciąg dalszy...

czwartek, sierpnia 18, 2016 Sagitta's world 4 Comments


Szczęśliwi - my i nasze auto z nową-starą cewką zapłonową - wyjeżdżamy od 'splickiego' mechanika i ruszamy na południe w poszukiwaniu - jeszcze nieznanego nam - miejsca, które ma być naszą 'bazą' przez kolejny tydzień. Chcemy to osiągnąć przed zachodem, by przypadkiem żaden głupi pomysł nie dopadł nas gdzieś na stacji benzynowej skąpanej w ostatnich promieniach słońca tulącego się do snu...

Pokonujemy (znowu) odcinek "Magistrali Adriatyckiej" ("Jadranska Magistrala") od Splitu na południe i po raz kolejny zachwycamy się tą piękną, malowniczą trasą biegnącą wybrzeżem Adriatyku.

Po niecałych 80 km przydrożny znak informuje nas, że dotarliśmy do "Riwiery Makarskiej" - jednego z najcudowniejszych regionów w Chorwacji. Z jednej strony widok na błękitne Morze Adriatyckie i wyspę Brač, z drugiej na sięgające morza najwyższe i najdłuższe pasmo górskie Dalmacji - Biokovo. W tym widoku można się zakochać!

Jeszcze kilka kilometrów i zjeżdżamy do miejscowości Brela. Wjeżdżamy w małą uliczkę - Put Luke, na której spotykamy Chorwatkę oferującą nam nocleg. Pokazuje nam pokój z widokiem na morze. Nie szukamy dalej. W Breli jest pięknie!*

Te wspaniałe widoki, intensywny zapach drzew piniowych, wschody i zachody słońca, piękne plaże, sympatyczni Gospodarze, Rakija oraz słodkie i smaczne wino Prošek rekompensują nam niezbyt przyjemny początek naszych chorwackich wakacji. Rekompensują także i później, gdy okazuje się, że nie wyczerpaliśmy limitu pecha na Korčuli... Skurczybyk wrócił z nami promem...

W takich okolicznościach przyrody zdecydowanie łatwiej przełknąć blokadę koła (pierwszą w życiu zresztą) założoną w centrum Breli, bo poziomego znaku zakazu namalowanego na miejscu parkingowym - jak się już na nim stanęło - nie było widać, ale przestrzegać trzeba. Nie pomógł komplement, że jeden z Panów, którzy przyszli blokadę ściągnąć, wygląda jak Toni Kukoč - świetny chorwacki koszykarz. Chyba komplement był nietrafiony, bo rachunek za ściągnięcie blokady trzeba było jednak zapłacić...

Po pięciu cudownie spędzonych dniach łatwiej jest także przełknąć ślizgające się sprzęgło i to, że z takim sprzęgłem niedługo trzeba będzie wracać do Polski. Wystarczy tylko udać się do sklepu i kupić nalepkę z ograniczeniem prędkości spotykaną na autobusach i samochodach ciężarowych lub dostawczych. Może przynajmniej nikt nie będzie trąbił, kiedy próby przyspieszania nie będą zbyt satysfakcjonujące?... A jak ktoś jednak zatrąbi to znaczy, że znajomy (taki chorwacki zwyczaj trąbienia na znajomych) i trzeba odtrąbić. Znajomych trochę przez ten czas w końcu "uzbieraliśmy".

Po ponad tygodniu w tak fantastycznym klimacie, zupełnie już na luzie przychodzi - po bezpiecznym dotarciu do polskiego domu - zdanie sobie sprawy z tego, że przez cały wyjazd posiadało się dowód ubezpieczenia OC samochodu, wprawdzie ważny i auta tej samej marki, ale dowód ubezpieczenia auta Członka Rodziny. Wtedy - po kilkuminutowym napadzie śmiechu - można stwierdzić z ulgą, że to były wspaniałe wakacje!

* Kiedy 5 lat później po raz drugi podróżujemy 'w ciemno' do Chorwacji (innym samochodem!), spotykamy 'naszą' Chorwatkę  w tym samym miejscu i dostajemy dokładnie ten sam pokój :)

4 komentarze :

Lawetą przez Korčulę...

czwartek, sierpnia 04, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Pamiętacie finał Mundialu w 2006 roku Francja - Włochy? Mecz, w którym Zizou walnął z bani Materazzi'ego, bo Włoch nie chciał koszulki Francuza tylko jego siostrę. Niekoniecznie w koszulce.

Późny, ciepły, niedzielny wieczór 9-tego lipca 2006 roku. Zielonkawe światło padające z ekranu telewizora na białe ściany pokoju. Pokoju znajdującego się w domu na wyspie Korčula w Chorwacji. Domu właścicieli pomocy drogowej. Przed tym domem parking. Na parkingu laweta. Na tej lawecie samochód. Samochód z polskimi tablicami rejestracyjnymi. Nasz samochód. 

Pomysł dotarcia na wyspę i spędzenia na niej kilku dni chorwackiego urlopu pojawił się na pewnej stacji benzynowej podczas zachodu słońca drugiego dnia pobytu w Chorwacji. Przeklinaliśmy potem ten moment.

Byliśmy przecież już tak niedaleko Breli, miejsca, w którym - jak się potem okazało - mieliśmy spędzić cudowny tydzień. Czy musieliśmy dotrzeć tam okrężną drogą przez położoną kilometry dalej Korčulę? Promem o 7 rano z Vela Luka do Splitu. Za ponad dwa tysiące studenckich złotych. 

Co otrzymaliśmy w zamian? 

1. Możliwość spędzenia ponad godziny w słońcu na zadupiu przy niedającym się uruchomić samochodzie (padło wszystko). 

2. Możliwość poznania dwóch Chorwatów, psioczących na Serbów, ale pomocnych, bo ich kumpel miał na Korčuli pomoc drogową. 

3. Otrzymania od nich chorwackiej flagi i przekazania im polskiej kiełbasy (lodówki nie ładowało od ponad godziny, ale hermetycznie zapakowanej kiełbasie w tym upale nie powinno to chyba zaszkodzić?). 

4. Rozmowę w mieszance różnych języków (w tym migowego i 'rysowanego') z żoną tego (nieobecnego) kumpla przy kawie po turecku. 

5. Szybką lekcję przedsiębiorczości od kilkuletniej córki właścicieli pomocy drogowej, która do ceny, którą mieliśmy zapłacić, a którą jej mama zapisała na kartce, dopisała na końcu zero. Tata może być z niej dumny. 

6. Krótką noc w miejscowości Blato. 

7. Przyjemność podróży w kabinie lawety. 

8. Nową cewkę zapłonową w warsztacie samochodowym w Splicie (która po powrocie do Polski, po kilku dniach jeżdżenia, odmówiła posłuszeństwa, więc taka znowu nowa nie była...). Na Korčuli podobno mechaników nie było. 

9. Chwilowy wnerw na chorwackie wakacje. 

10. Spłacanie karty kredytowej przez kolejne miesiące. 

Ciąg dalszy nastąpi.

0 komentarze :

'Etwas', czyli 'coś'...

wtorek, lipca 05, 2016 Sagitta's world 1 Comments


Może i budowniczym wieży Babel nie udało się dokończyć budowli, ale jestem pewna, że jak już im te języki pomieszano i zanim się rozeszli w różne części świata, mieli niezły ubaw. My też mamy.

Małżonek jakiś czas temu wpadł na znakomity pomysł nauki języka niemieckiego/szwajcarskiego poprzez 'nasłuchiwanie'. Przysłuchiwał się na ulicy/w pracy rozmowie i potem na czuja wykorzystywał usłyszane niemieckie/szwajcarskie słówka. Kiedyś rzecze do mnie tak:

- Jak ktoś mi życzy "Miłego wieczoru" odpowiadam "etwas".
- Jak odpowiadasz?!
- "Etwas."
- ...

Kiedy przestałam się już turlać ze śmiechu, wyobrażając sobie miny tych wszystkich osób, które w odpowiedzi na "miłego wieczoru" słyszały "etwas", rzekłam:

- 'Etwas', Kochanie, znaczy 'coś'... Od jak dawna odpowiadasz 'etwas' zamiast 'gleichfalls' (ewentualnie szwajcarskie 'glichfalls')?
- Ku.va , z miesiąc będzie...

Dołączył do zacnego grona członków "Ministerstwa głupich odpowiedzi". Jest już w nim Znajoma, która - odchodząc od kasy - na "Miłego dnia" odpowiedziała "Nie, dziękuję". Prawdopodobnie bała się, że będzie musiała zapłacić za to extra. A wiadomo - w Szwajcarii tanio nie jest.

Ta sama Znajoma opowiedziała historię, jak to ktoś nauczył kogoś, że 'scheissegal' oznacza 'obojętnie'. I ten ktoś, zapytany kiedyś o 'coś' w restauracji - jako, że faktycznie 'coś tam' było mu obojętne - z najmilszym uśmiechem na twarzy odpowiedział "Gówno mnie to obchodzi". Nie wiem, co dostał, ale i tak pewnie miał to w dupie.

Kiedyś na lekcji niemieckiego tworzyliśmy konstrukcje z 'ponieważ'. Mieliśmy taką scenkę:
Randka. Chłopak czeka z bukietem kwiatów na ukochaną. Ale ta nie przychodzi. Dzwoni do niej następnego dnia i mówi, że tak długo na nią czekał, a ona nie przyszła. "Warum?" się pyta chłop zakochany.
- "Ponieważ mój mąż był chory" - odpowiada tybetańska Koleżanka.

Małżonka może i niezbyt wierna, ale za to troskliwa...

Na innej lekcji popisałam się ja. Temat praca. Co daje bycie aktywnym zawodowo? Befriedigung. Znaczy 'zadowolenie' daje. Dopytuję, czy można powiedzieć: 'selbstbefriedigung' - mając na myśli 'zadowolenie z samego siebie/samozadowolenie'.

- "Oh, nie, Kasza!" - zwraca się do mnie Nauczycielka; gdyby miała to zrobić pisemnie byłoby "Kasha" - "Nie można w kontekście pracy użyć 'selbstbefriedigung'. To oznacza... No, wiesz... Kobieta sama. Mężczyzna sam."

Aha. Got it! Ale nie przesadzajmy, że tego nie można użyć w kontekście pracy ;)

1 komentarze :

Czym Szwajcaria zaskakuje?...

środa, czerwca 29, 2016 Sagitta's world 6 Comments


Spontanicznością. 

Jest to tak spontaniczna spontaniczność, że aż cieszy. Zawsze przy takich okazjach mówimy: "No kurde! W końcu! Ożyli!".

To, że nasi bezpośredni Sąsiedzi są spontaniczni i 'nie-stereotypowo-szwajcarscy', przekonaliśmy się już dawno. Potrafią spontanicznie zadzwonić do naszych drzwi i zaprosić na ich mini yacht, bo akurat jest 'okno pogodowe', albo spontanicznie prosić z balkonu o pomoc w spożyciu mięsa z grilla, bo kupili go za dużo. Albo w 'urodziny' Helwecji - 1 sierpnia, a w zasadzie już 2 sierpnia, - stanąć spontanicznie w naszych drzwiach, zapraszając na górę, żeby wypić z nimi strzemiennego. Jak się potem okazuje kilka strzemiennych. Nijak się to ma do stereotypu Szwajcara, który zaprosi do siebie 'obcego' jak już wszystkie lodowce stopnieją.

Co jakiś czas ujawnia się też spontaniczność pozostałych mieszkańców. Raz na ten przykład po wybudowaniu drewnianego garażu dla dwóch samochodów odbyła się 'garażówka' i ściągnęło na nią pół wioski. Co prawda tuż po 22 ściszono głosy i muzykę, ale zabawa była dalej przednia. Nie tak dawno temu, dwa domy dalej, odbyło się mega party urodzinowe na ogrodzie. Muzykę, spontaniczne śpiewy i śmiechy słychać było dłużej niż do północy. Zastanawialiśmy się wtedy, czy Gmina musi wydać na coś takiego specjalne pozwolenie.

Najbardziej chyba swoją spontanicznością zaskoczył nas Kolega Szwajcar, który po wypiciu kieliszka pieprzówki (na lepsze trawienie) spontanicznie zaczął domagać się kolejnych. Spontanicznie na szczęście po tym nie umarł. Został na noc, ale było to już mniej spontaniczne, a bardziej konieczne.

Dbałością o zieleń. 

Kiedy dotarliśmy po raz pierwszy na naszą plażę zastanawialiśmy się, czy aby na pewno można rozłożyć koc. Trawa była tak skoszona, że niejeden klub piłkarski pozazdrościłby takiej murawy.

6 komentarze :

Polska - Szwajcaria...

niedziela, czerwca 26, 2016 Sagitta's world 0 Comments


Ach, co to był za mecz!!!

Patrzę na dzisiejsze powtórki akcji, a emocje takie same, jak wczoraj. Ręce się pocą i drżą, polskie serce bije jak szalone. Smutno mi w sumie, że nie doświadczałam tej radości (i nerwów) w Polsce. Ale... Wspólne kibicowanie ze Szwajcarem obok na kanapie, w szwajcarskim otoczeniu, jest niewątpliwie ciekawym doświadczeniem.

Żeby było sprawiedliwie podzieliliśmy (prawie) po równo oglądanie meczu na: pierwsza połowa polska telewizja, druga połowa szwajcarski SRF. Odpowiednio dogrywka. I karne szczęśliwie zakończyliśmy polskim komentarzem. I radością, jak stąd do Polski. Znaczy... 'Bob' trochę się pohamował. Z 'jokerskim' uśmiechem pocieszał swojego Kolegę z pracy. Nie ma co ryzykować kwasem w poniedziałek ;)

Poza łączącą nas piłką, kanapą, telewizorem i tym samym wdychanym powietrzem, łączyły nas wczoraj dwie rzeczy: te same barwy, którym kibicowaliśmy i to, że nie lubimy Shaqiri'ego. Z tym, że Kolega nie lubił go do 82 minuty meczu, a my od 82 minuty. Przyznać jednak trzeba, że bramka tego Szwajcara z krwi albańskiej zrodzonego była... ach, co to była za bramka! Tutaj należy dodać, że Polska wczoraj odniosła dwa zwycięstwa - stracona przez nas bramka jest jak nic bramką turnieju! :)

Dzięki oglądaniu meczu pół na pół, ujrzeliśmy wczoraj obraz niesamowity. Powrót do szwajcarskiego studia meczowego po drugiej połowie pokazał niebywałą spontaniczność Szwajcarów. Strefa kibica w Winterthur oszalała tak po strzelonej przez Xerdana bramce, że zaczęły latać kubki z piwem z tej spontaniczności i radości. Część chyba doleciała nawet do Saint-Étienne... (słyszałam o tej akcji po meczu, w której szwajcarscy kibice rzucali w naszych butelkami i jak teraz na to patrzę, to może to była radość z wygranej Polski?...).

Jak wygląda 'krajobraz' po meczu?

1. Wszyscy zdrowi i cali.
2. Wszystko całe.
3. Chłopaki się 'szanują'.
4. Kolega coraz ładniej wypowiada słowo 'ku.wa' i 'ja pier.olę'.
4. Prawdopodobny brak dostaw świeżych ryb od Sąsiada.
5. Dużo butelek do posortowania.

0 komentarze :

Koktajlowy zawrót głowy...

środa, czerwca 08, 2016 Sagitta's world 2 Comments


Uwielbiam smak truskawkowego lub borówkowego koktajlu na polskim kefirze lub maślance. W Szwajcarii kefir i maślankę można znaleźć na sklepowych półkach, ale po zakupie okazuje się, że to nie jest 'TEN' smak. Mało kwaśne. Mało maślankowe. Mało kefirowe. Mało polskie po prostu :)

Dlatego te 'polskie koktajle' robię w sumie tylko wtedy, gdy mamy dostawę kefiru i maślanki prosto z Polski. Dzielę te polskie dary po równo na: 'do koktajlu' i 'do młodych ziemniaków z jajkiem' :)

Zaczęłam natomiast dość często przygotowywać smoothie (czasami shake - mleczną wersję). Do niedawna przygotowywałam je za pomocą ręcznego blendera. Od kilku dni stałam się szczęśliwą posiadaczką smoothie maker'a - wrzucam składniki, miksuję, zakręcam, pojemnik zabieram ze sobą, drugi daję 'Bobowi' do pracy.

Przygotowanie smoothie oparte jest na następujących działaniach:

-obraniu (jeśli konieczne) i pokrojeniu owoców/warzyw na mniejsze kawałki
-włożeniu do pojemnika blendera pokrojonych kawałków
-zalaniu wodą/wodą kokosową/sokiem/mlekiem//mlekiem kokosowym/herbatą/itp.
-dodaniu mięty/bazylii/tymianku/itp.
-dodaniu (lub nie) kostek lodu
-opcjonalnie: dosłodzieniu syropem klonowym/miodem/itp.
-blendowaniu do uzyskania kremowej konsystencji

Podaję Wam cztery pomysły na smoothie. Kombinujcie ze swoimi ulubionymi składnikami - z uwagi na właściwości odchudzające i nadchodzące lato polecam ananasa ;) Śledźcie Sagitta's World lub Sagitta - na pewno jeszcze pojawią się jakieś przepisy!

2 komentarze :

Krakuska...

poniedziałek, maja 30, 2016 Sagitta's world 4 Comments


Trafiłam wczoraj na quiz "Gazety Krakowskiej" - "Czy jesteś prawdziwym krakusem?". Zrobiłam, sprawdziłam wynik i... się popłakałam. Nie, nie ze śmiechu...

"Jesteś tak krakowski jak obwarzanek, Szkieletor i Smok Wawelski. Urodziłeś się tu, dorastałeś, mieszkasz i nie zamierzasz się wyprowadzić. Znasz to miasto jak własną kieszeń. Wzrusza Cię dźwięk Dzwonu Zygmunta i widok z Kopca Kościuszki. Wiesz, że najlepsze zapiekanki są w Okrąglaku, a kiełbaski w niebieskiej Nysce. Nie są Ci obce borówki, nakastlik czy sznycel."

Urodziłam się i dorastałam w Krakowie. Mieszkałam w Krakowie ponad 30 lat i nie zamierzałam się wyprowadzić. Kiedy pojawiła się opcja wyjazdu do Szwajcarii, moja pierwsza reakcja była następująca: "Zapomnij, nigdzie się nie wybieram". A potem zrobiliśmy na ogromnym arkuszu papieru 'plusy i minusy' przeprowadzki. Wyszło nam więcej plusów. Chociaż chęć 'przygody' chyba stała się na tyle duża, że niezależnie ile wyszłoby nam tych plusów i tak podjęlibyśmy decyzję o przeprowadzce.

Szwajcaria jest piękna, sympatyczna i można się w niej zakochać. Ale nigdy nie będzie to miłość tak głęboka, jak do Polski. Żadne szwajcarskie, czyste i zadbane miasto nie będzie tak samo ukochane, jak Kraków. Chociaż czasem trudna to miłość.

Szczerze? Nie wzruszał mnie aż tak bardzo dźwięk Dzwonu Zygmunta ani widok z Kopca Kościuszki. Teraz, kiedy przyjeżdżam do Krakowa wzrusza mnie wszystko. Podchodzę pod 'Adasia' i ze łzami w oczach wspominam tą styczniową noc, kiedy na '100 dni' przed maturą skakałam z Przyjaciółmi dookoła. Stoję pod 'Empikiem', który teraz niestety stał się sklepem z ciuchami, zamykam oczy i widzę wszystkie te uśmiechnięte twarze Znajomych, którzy do mnie podchodzą - to nasze miejsce piątkowych zbiórek. Patrzę na okno na Placu Szczepańskim, przez które wyglądałam przygotowując koncerty w swojej pierwszej pracy. Przejeżdżam koło Błoń i widzę siebie na rolkach pomagającą dziewczynie, której wpadający rowerzysta rozwalił nos. Przechadzam się uroczymi uliczkami na Kazimierzu, które wcale nie były dla mnie kiedyś tak bardzo urocze.

Zapiekanki z 'Okrąglaka' zjadłam może dwa razy. Kiełbaskę z niebieskiej 'Nyski' raz. Przypominam sobie ich smak. Mmmmm, dobre.

Jem borówki kupione w szwajcarskim sklepie, kładę telefon na nakastliku w swoim szwajcarskim mieszkaniu, chętnie zjadłabym sznycla z ziemniakami i burakami. Wszystko w rytmie zadedykowanej mi przez "Gazetę Krakowską" piosenki Grzegorza Turnaua i Andrzeja Sikorowskiego "Nie przenoście nam stolicy do Krakowa":


"Złote nuty spadają na Rynek i dokoła muzyki jest w bród 
Po królewsku gotuje Wierzynek 
A kwiaciarki czekają na cud (...) 
U nas chodzi się z księżycem w butonierce 
U nas wiosną wiersze rodzą się najlepsze
I odmiennym jakby rytmem 
U nas ludziom bije serce 
Choć dla serca nieszczególne tu powietrze."


Tęsknię za Tobą, mój Krakowie...

4 komentarze :

Za czym kolejka ta stoi?...

sobota, maja 28, 2016 Sagitta's world 1 Comments


Mieszkam sobie w tej Szwajcarii już jakiś czas i poza dopadającą mnie tęsknotą za Polską, dopada mnie pytanie, czy w Polsce kulturalne, pełne szacunku traktowanie siebie nawzajem - nie 'od święta' i jak świeci słońce w długi weekend - stanie się kiedyś normą?

Czy kiedyś w Polsce będziemy się szanować na drogach tak, jak tutaj? Czy kiedyś pieszy będzie zawsze puszczany na pasach (nawet przez rowerzystę), a towarzyszyć będzie temu obustronny uśmiech i uniesiona w geście podziękowania ręka pieszego (niektórzy mogą powiedzieć: "Za co mam dziękować? To jest obowiązek zatrzymać się przed pieszym na pasach!" - ale o ile milej i dla pieszego i dla zmotoryzowanego z tą podniesioną ręką!)? Czy będziemy częściej się do siebie uśmiechać zamiast spoglądać na siebie 'spode łba'? Czy przestaniemy zachowywać się jak chamy stojąc w kolejkach?

Kolejki w Polsce... O tym z całą pewnością napisać można jakiś doktoracik z psychologii. Z behawiorystyki. Zwierząt...

Ja w każdym razie mam materiał i nowe rodzaje zachowań do analizy.

1. Zachowanie "tobybyło".

Stacja benzynowa przy autostradzie koło Zgorzelca. Jest godzina 4 nad ranem. Mamy za sobą jakieś 9 godzin drogi z Zurychu przez Niemcy. Nie przeprowadziliśmy się jeszcze. Wracamy do Polski po załatwieniu spraw 'papierkowych' w Szwajcarii. Wchodzę na stację. Wcześniej widzę jakiś autokar, więc wiem, że kolejka do toalet będzie długa. Zapłacę zatem najpierw za paliwo. W kolejce do kasy stoją cztery osoby. I nagle nas stojących w rządku, z lewej strony, tuptając krok po kroczku (że niby nikt nie zauważy), 'wyprzedza' mężczyzna w średnim wieku. Reaguję jako pierwsza. "Kolejka jest, proszę Pana". Czego w takiej sytuacji się oczekuje? "Oczywiście. Przepraszam. Kto z Państwa ostatni?". Ale nie. Ja dostaję odpowiedź: "Jak my byśmy tu wszyscy stali, to dopiero byłaby kolejka!" (???!!!) Pan z wycieczką przyjechał. Chyba wszyscy zaczęliśmy te słowa analizować, zagadkę z kolejką rozwiązywać, bo się chłopu udało w tym czasie zamówić kawę i 'gorącego psa'. Myślę sobie: "No tak. Polskie bydło". Nie, ja nie myślę. Zmęczona jestem. Środek nocy. Ja to mówię na głos...

2. Zachowanie "stojębosiedzę".

Urząd Miasta Krakowa. Godzina 11. Znowu po trasie Zurych-Kraków. Muszę odebrać nowy dowód. Karteczka z numerem mówi mi, że liczba osób oczekujących wynosi 1. Idzie wyjątkowo sprawnie. Bez kolejki. Jest zdecydowanie zbyt pięknie. Z odebranym dowodem schodzę piętro niżej. Jeszcze kwestia meldunkowa do załatwienia. Jedna osoba przy okienku, za nią jeszcze jedna i małżeństwo, które stanęło przed chwilą. Staję za nimi. Wiem, że są ostatni. Kiedy druga osoba podchodzi do okienka, nagle jakieś 3 metry za nami rozbrzmiewa jakiś taki nabuzowany 'parogłos': "My tu stoimy w kolejce!". Rozglądam się dookoła. Nikt nie stoi. Jakieś pięć osób siedzi. Omamy? Może. Po chwili na obraz nakłada się dźwięk. Ponownie wybrzmiewa, tym razem z jednych ust, które z resztą ciała siedzą: "My tutaj stoimy do tego okienka!". "Widzieliście Państwo jak stajemy w tej kolejce. Dlaczego nikt nie zareagował od razu i nie powiedział, że siedzi, tfu, stoi?" - pytam. "To się trzeba było zapytać, jak się stawało! My tu stoimy i koniec!"... Dobra, meldunek poczeka do jutra.

3. Zachowanie "spragnione-kontrolowane".

Ponownie Kraków. Koło 6 rano. Znowu stacja benzynowa. Wyjątkowo nie cztery, ale jedna osoba przede mną. Czuję oddech na prawym ramieniu. Tak zwanym kątem oka widzę, że ktoś mi się tu próbuje znowu wcisnąć. Kobieta. Nosem wyczuwam chmiel. Na moich ustach zaczyna pojawiać się uśmiech. Zaczęło się! Stoję twardo. I czekam. Przychodzi moja kolej. I... Nie uwierzycie... Kobieta wydobywa z siebie markotne: "Aaaa. Pani jeszcze." Szacunek dla tej Pani. Tym bardziej, że musiała czekać jakieś dwie minuty dłużej, żeby otworzyć chłodne piwko.

4. Zachowanie "cotymitu".

Stacja benzynowa przy autostradzie koło Zgorzelca... Znowu środek nocy. Znowu kolejka. Chciałoby się rzec: 'déjà vu'. Już nie liczę osób. Nie ma znaczenia. Panowie przede mną upominają mężczyznę, który próbuje się wcisnąć przed nich. Kulturalnie. Jak ja w podobnej sytuacji w tym samym miejscu. "Proszę Pana, jest kolejka". Pan: "Nie, nie. Ja tu stałem cały czas!". I on, i ja, i tych dwóch gości - wszyscy wiemy, że nie stał. "Proszę nie kłamać. Pan tu nie stał. Pan się wciska w kolejkę". "Co Ty (w sumie 'ty' - na bank było z małej) mi tu będziesz mówił, gdzie ja stałem?!"... Się skończyło 'panowanie'.... Do akcji wkroczyła Pani Kasjerka.


I jeszcze jedna sytuacja. Bardzo dla mnie zaskakująca. Tym razem Szwajcaria. Niedługo po przeprowadzce. Sklep. Podchodzę do kasy. Przede mną stoi starsza, siwa Pani. Mam 2-3 rzeczy. Ta Pani z uśmiechem na ustach prosi, żebym weszła przed nią, bo ona ma ich więcej...

1 komentarze :

Coqui w El Yunque...

piątek, maja 13, 2016 Sagitta's world 2 Comments


Tropikalny las deszczowy "El Yunque" w Puerto Rico położony jest w północno-wschodniej części wyspy, na zboczach gór Sierra de Luquillo. Jest to jedyny las deszczowy w  systemie lasów narodowych US. Z uwagi na jego położenie - na południe od zwrotnika Raka - nie występuje tu pora sucha i deszczowa. Deszcz pada przez cały rok. Zazwyczaj są to 10-15 minutowe obfite opady, po których wychodzi słońce, a niebo staje się znowu cudownie niebieskie.

W lesie znajduje się kilka szlaków prowadzących w głąb bujnej zieleni. Przy wejściach na szlaki znajdują się parkingi - jak przystało na amerykański styl dojeżdżania wszędzie samochodem.  Ma to swój plus - oszczędza czas i nogi.

Wybierając się do "El Yunque":

1. Pamiętaj o spray'u na insekty. Spryskaj się przed wejściem do lasu (o ile nie zrobiłeś tego wcześniej). Nie ma co wracać z wakacji z przenoszoną przez komary ziką, czy dengą. Na szczęście jadowite zwierzęta tu nie dotarły.

2. Nie reaguj na coś, co wydaje Ci się, że jest rozrzuconymi wszędzie po lesie gazetami. Nikt nie naśmiecił. To są liście.

3. Jeśli jesteś morsem lub po prostu uwielbiasz kąpać się w lodowatej wodzie (czyli jesteś morsem), to koniecznie weź ze sobą kostium kąpielowy/kąpielówki. Wykorzystaj pod "La Mina Falls". Zanim się dostaniesz pod sam wodospad, czeka Cię przejście po podwodnych, śliskich głazach. Ostrożnie!

4. Ubierz odpowiednie buty. Trasa prowadząca do "La Mina Falls" jest bardzo śliska. Z moich obserwacji wynika, że osoby idące tam w klapkach są bardziej czujne i upadają rzadziej niż te w butach sportowych. Uważaj na każdy krok. Staraj się nie wywrócić i nie spłoszyć Amerykanki idącej za Tobą, bo jej czas zejścia może się potem wydłużyć do kilku godzin (normalnie zajmuje około 15 minut).

5. Nie zgub się. Las jest gęsty. Nie oddalaj się od szlaków. Inaczej możesz zostać odnaleziony po paru godzinach. I zmęczony dudniącym w głowie "coqui, coqui, coqui..."*.

6. W drodze powrotnej z "La Mina Falls", tuż przy wyjściu, koniecznie kup lemoniadę! Być może następnego dnia będziesz chciał wrócić do lasu tylko po nią. Tak Ci posmakuje.

7. Weź ze sobą pokarm dla kotów. Typowe zwierzęta tropikalne... Jest ich tam mnóstwo. Normalnie raj dla Szwajcarów!**

* Dźwięk wydawany przez małe żabki "Coqui", będące symbolem Puerto Rico.
** Jak ktoś czytał post "Kot w śmietanie" to zrozumie ;)

2 komentarze :

Przyjaciel Pies...

wtorek, maja 03, 2016 Sagitta's world 4 Comments


Mamy w Polsce takie nasze miejsce w Beskidzie Wyspowym. Gdzie o poranku wita pianie koguta, śpiew ptaków, dźwięk traktora. Gdzie koszona trawa pachnie piękniej niż jakiekolwiek perfumy Diora.

Tam spędzaliśmy większość naszych majówek. Ale nie tylko. Uciekaliśmy tam z Krakowa w ciepłe weekendy, spędzaliśmy tam wakacje. To jest takie miejsce, którego teraz nam bardzo brakuje, a którego ta piękna i malownicza Szwajcaria nie jest nam w stanie dać.

Mieliśmy w tym naszym miejscu pewnego Przyjaciela. Najbardziej pogodnego psa na świecie. Wiejskiego kundelka. Stawał się jeszcze bardziej pogodny, kiedy zaczynała się piękna, ciepła wiosna i zjeżdzali się letnicy. Jasne było dla Niego, że ich przyjazd oznacza kiełbasę i karczek. Ale moim zdanie to było coś więcej. Ta radość na nasz widok nie mogła być spowodowana jedynie zwykłym 'odruchem Pawłowa'.

Przez kilka wiosen, kilkadziesiąt piątków, kiedy podjeżdzaliśmy pod domek, witał nas, zbiegając z tą uśmiechniętą mordką i wywijając ogonem. Czasami bywałam zazdrosna, kiedy widziałam Go na tarasie u Sąsiadów, kosztującego innych specjałów niż nasze. Ale wybaczałam.

Pamiętam ten moment, kiedy pewnej jesiennej niedzieli, która była ostatnią w sezonie, wsiadaliśmy do auta, głaszcząc Go jeszcze na 'do zobaczenia wiosną'. Potem widzieliśmy, jak biegnie za samochodem. Widzieliśmy jego uśmiechniętą mordkę w lusterku. Tak ładnie żegnał nas na ten okres zimowy.

Na wiosnę już nas nie powitał. Już do nas nie przybiegł. Ktoś nam tego kochanego 'Brata Mniejszego' w sposób bestialski przerobił na smalec...

4 komentarze :

No-see-ums...

czwartek, kwietnia 28, 2016 Sagitta's world 2 Comments


Niektórzy z Was być może czekają na opowieści z ostatniej podróży, przypominające te z postów o czarnym jeźdźcu w Cali, o nocy w strefie UFO w Nevadzie, czy przygodzie z łódką w Szwecji.

Nie mam tym razem tak mrożących krew w żyłach historii. Bo czym w porównaniu z tamtymi jest pozostawiona na lotnisku JFK, w drodze powrotnej z Puerto Rico do Nowego Jorku, siatka z 'Duty Free' z portorykańskim rumem, o której sobie przypominasz po dwóch przystankach w lotniskowym pociągu, jadąc po odbiór wynajmowanego samochodu? I którą w międzyczasie, gdy po nią wracasz, obstawia już pół lotniskowej służby...

Albo telefon, który upada tuż przed wejściem na JFK (przed wylotem na Karaiby) i rozstrzaskuje się tak, że właściciel (czyli Mąż, niektórym znany też jako Bob*) przeklina moment, w którym ustalał sobie 'pattern' odblokowujący komórkę, bo tylko w jednym miejscu nie chce złapać tej cholernej kropeczki. A potem razem z Bobem przeklinasz moment, kiedy o 3 w nocy zaczyna dzwonić budzik i nie możesz go wyłączyć...

Albo kiedy w czasie histerii, która z powodu wirusa Zika panującego w rejonach Karaibów ogarnęła położoną tysiące kilometrów dalej Europę i całe USA, bo zachorował pierwszy 'biały', mimo psikania się najbardziej cuchnącym preparatem rekomendowanym przez WHO i pewności, że żaden komar nie zaatakuje nikogo od Puerto Rico po Barbados, jesteś pogryziony na całym ciele. Patrzysz na te swoje czerwone kropeczki i z ulgą stwierdzasz, że - chociaż swędzi podobnie - to nie są ugryzienia po komarach  (ale może to jakieś karaibskie pchły?). A potem ten moment, kiedy w dniu poprzedzającym wylot znajdujesz w szafie karteczkę, że te bestie, co tak pogryzły, to są jakieś "No-see-ums" - małe muszki. Niegroźne. Ale upierdliwe...

Albo te pojawiające się na portorykańskiej autostradzie znienacka, tuż przed maską, rozerwane opony ciężarówek...

Czym te historie są w porównaniu z perspektywą nocy spędzonej wśród kojotów lub na środku morza? No czym?

2 komentarze :

Śladami pewnego romansu...

środa, kwietnia 27, 2016 Sagitta's world 0 Comments


"I was screaming into the canyon 
At the moment of my death 
The echo I created 
Outlasted my last breath" *

Brzmi znajomo? Nie? To znaczy, że nie widziałeś serialu "The Affair" i - moim zdaniem - czas nadrobić zaległości. Do tej pory powstały dwa sezony. Kolejny powstanie w tym roku. Już w pierwszym odcinku zaskoczy Cię jego struktura... Ujęcia, dialogi, monologi, gra aktorska, reżyseria - majstersztyk!

Możesz przeglądnąć treść posta - nie ma spoilerów. 


"The Affair" zdobył m. in. statuetkę "Złotego Globu" dla najlepszego serialu dramatycznego w 2015 roku. Znakomita Ruth Wilson (jako Alison Bailey) odebrała "Złotego Globa" w kategorii najlepszej aktorki w serialu dramatycznym. Akcja serialu rozgrywa się w Montauk, miasteczku położonym na końcu Long Island.

Kiedy okazało się, że w tym roku wyruszymy w kolejną podróż do Stanów, w okolice Nowego Jorku, wiedzieliśmy, że Montauk będzie miejscem, któremu poświęcimy przynajmniej dwa dni. Pierwszy dzień przywitał nas deszczem i zimnem. Szczęśliwie o poranku kolejnego dnia obudziło nas słońce. 

Lobster Roll.
1980 Montauk Hwy, Amagansett, NY 11930.
Tu, gdzie wszystko się zaczęło...
Miejsce poza sezonem jest zamknięte. Ponowne otwarcie w tym roku już za kilka dni - 6 maja. 

Dom Alison i Cole'a.
W serialu rzekomo położony przy plaży Ditch Plain. W rzeczywistości przy Marine Blvd, Amagansett, NY 11930.

Plaża Ditch Plain. 
Ditch Plains Rd, Montauk, NY 11954.
To przy niej ma być położony serialowy dom Alison i Cole'a.

Rancho.
1929 Old Montauk Hwy, Montauk, NY 11954.
"Deep Hollow Ranch" aka "Lockhart Ranch".

Latarnia.
2000 NY-27, Montauk, NY 11954.
Pojawiająca się w tle w kilku scenach. W niektórych dodana w trakcie postprodukcji.

Shagwong.
774 Montauk Hwy, Montauk, NY 11954.
Bar, w którym Alison spotyka się z Oscarem. Wygląda podobnie, jak ten w serialu, jednak nie jest to ten sam bar.

Biblioteka.
871 Montauk Hwy, Montauk, NY 11954.
Biblioteka w Montauk, w której spotyka się Alison z Noah. Jak w przypadku "Shagwong", w serialu pojawia się inna biblioteka, która nie jest położona w Montauk.

Stacja kolejowa.
Montauk, Train Station, NY 11954.
W serialu budynek położony przy stacji odgrywa rolę "Taxi Depot". Ale wnętrza nie są wykorzystane w scenach. Na tej stacji Alison wsiada w pociąg do NYC.

Przystań.
462 W Lake Dr, Montauk, NY 11954
Stąd Alison i Noah płyną na Block Island jednym z promów "Viking Superstar".

474 W Lake Dr, Montauk, NY 11954.
Scena z Noah, który uprawia jogging za restauracją "Salivar's".

The End.
183 Edgemere St, Montauk, NY 11954. 
"The Surf Lodge" aka "The End".


Jako miejsce wypadowe i noclegowe (nie tylko dla fanów "The Affair", chcących odwiedzić serialowe miejsca) mogę polecić "Montauk Blue Hotel"*. Przy rezerwacji koniecznie trzeba pamiętać o pokoju z widokiem na ocean. Chyba, że ktoś nie lubi ;)

0 komentarze :