Z suknią ślubną w podróży...

czwartek, lutego 22, 2018 Sagitta's world 2 Comments


Drogie Panie z "GPS'em" na dłoni! Co się stało z Waszą suknią ślubną? Wisi jeszcze w szafie, czy poszła na sprzedaż? Jeśli sprzedałyście, to już po przysłowiowych "ptokach", ale jeśli ją jeszcze macie, to może zabierzecie ją gdzieś ze sobą na urlop?

Ja swoją po paru miesiącach po ślubie spakowałam do walizki (miałam ułatwione zadanie, bo wystarczyło złożyć ją na pół) i zabrałam ze sobą do Stanów. To, czego teraz żałuję to to, że nie pojechała ze mną w jeszcze inne miejsca. Nie popełnię już tego błędu, bo to znakomita okazja, żeby suknię przewietrzyć, a swoją galerię powiększyć o zdjęcia, które będą wspaniałą pamiątką na 'starość'. Jeśli są tu przesądni: nie wiem, czy jest jakiś przesąd, że nie powinno się sukni ślubnej po ślubie zakładać - musicie sprawdzić ;)

Jak wiecie z poprzedniego posta (lub z Waszych doświadczeń) trochę turystów w USA jest. W "Wielkim Kanionie" musiałam oswoić się z zerkającymi przechodniami, ale większość z nich na ten widok rzucała z uśmiechem: "Wspaniały pomysł!". Pan siedzący na krzesełku nad jeziorem "Mead" specjalnie odwrócił się w naszą stronę. Jedynie w "Yosemite" było 'intymniej', chociaż jestem prawie pewna, że jakiś jeleń czy niedźwiedź wyglądał zza krzaka ;) Ale generalnie było 'grejt'! Podziękowania dla Małżonka!

"Lake Mead", Nevada/Arizona

"Grand Canyon", Arizona

"Yosemite National Park", California

2 komentarze :

Kadruj, bejbe...

wtorek, lutego 20, 2018 Sagitta's world 4 Comments


Niektóre miejsca, które odwiedzamy to takie, do których docierają też inni spragnieni 'katalogowych' widoków turyści. Co za tym idzie musimy mieć na uwadze to, że aby zrobić swoje 'katalogowe ooh, aah' ujęcie będziemy musieli:

a). postać w kolejce czekając na swoją kolej
b). próbować zająć dobre miejsce
c). szukać zupełnie nowych ujęć
d). kadrować w procesie postprodukcji

Zapraszam Was dziś za kulisy powstawania niektórych zdjęć z mojego albumu foto. Na post z serii  'Oczekiwania turysty kontra rzeczywistość '. Absolutny prym wiodą tu zdjęcia ze Stanów Zjednoczonych.

1. Sekwoja "Grizzly Giant", Yosemite National Park/California/USA

2. "La Mina Falls", El Yunque/ Puerto Rico
(zwróćcie uwagę na postać wyłaniającą się z kadru na dwóch pionowych zdjęciach - czy to może kolejna część "The Ring"?)
3. "Las Vegas Sign", Las Vegas/Nevada/USA
(zwyczajny znak, w zupełnie zwyczajnym otoczeniu. A jednak...)
4. "Grand Canyon", Arizona/USA
(chociaż liczyliśmy, że będzie inaczej, to wschód słońca w Wielkim Kanionie przyciągnął prawie tyle samo chętnych co zachód)
5. "Brooklyn Bridge", New York/USA
6. "Antelope Canyon", Arizona/USA
(na szczęście obiektyw aparatu w Kanionie Antylopy częściej kieruje się w górę)
7. "Duomo di Milano Cathedral", Mediolan/Włochy
(na dachu Katedry turystów nie brakuje, ale i tak warto na niego wejść)
8. "Galleria Vittorio Emanuele", Mediolan/Włochy
9. "Bixby Creek Bridge", Big Sur/California/USA
(czy sfotografowanie mostu - jednego z najsłynniejszych punktów na "kalifornijskiej jedynce" - bez ludzi jest w ogóle możliwe? Klify w tym miejscu też spoko...)
10. "Grand Canyon", Arizona/USA
(można się zgrzać zanim wszyscy przejdą)
11. "Expo 2015", Mediolan/Włochy
(w dniu, w którym odwiedziliśmy Expo, czas oczekiwania do pawilonu Japonii wynosił 5h...)
12. "Painted Ladies", San Francisco/California/USA
(pamiętacie je z serialu "Pełna chata"? Zero prywatności dla ich mieszkańców - niektórzy siadają nawet na schodach szukając ujęć najlepszych...) 
13. "Font Magica", Barcelona/Hiszpania
(w oczekiwaniu na pokaz tańczących fontann. Tłumy...)
14. "Times Square", New York/USA
Czekam na Wasze ujęcia. Podzielcie się nimi w komentarzach pod wpisem dotyczącym tego posta na Sagitta's World - Facebook

4 komentarze :

M jak Malediwy...

piątek, lutego 16, 2018 Sagitta's world 2 Comments


Za kilka dni minie rok od dnia, w którym trafiliśmy do absolutnego raju. Teraz, zerkając za okno, gdzie deszcz przeplata się ze śniegiem, termometr pokazuje częściej wynik negatywny niż pozytywny, a słońce nie chce na to wszystko patrzeć, ten raj wydaje się tak bardzo nierealny.

Doszłam do wniosku, że wpuszczę tu dzisiaj trochę malediwskiego słońca, ciepła i wszystkich odcieni koloru niebieskiego. A i zieleni nie zabraknie. Jeden post o tym miejscu, który pojawił się na tym blogu - "Malediwy, jakich (może) nie znacie..." - to zdecydowanie za mało. Załóżcie okulary przeciwsłoneczne, odsłońcie ramiona, posmarujcie się kremem z filtrem. Lecimy na Malediwy...

Wszystkie nasze wyjazdy planujemy sami. Poza dwoma przypadkami. Teneryfy z polskim biurem podróży (niestety po nim została już tylko zawieszka przypięta do mojej walizki, a szkoda) i Malediwów z biurem szwajcarskim. Bo w przypadku takiej destynacji jak Malediwy, to opcja skorzystania z oferty biura (chyba, że wyrusza się tam jako 'backpacker', jest się elastycznym czasowo, ma się ochotę na kilkunastogodzinne koczowanie na lotniskach) jest w zasadzie najkorzystniejsza. Do tego opcja 'all inclusive' – nieograniczony dostęp do napojów to coś, za co dziękujesz przebywając w ponad 30-sto stopniowym upale w resorcie, który - jak przystało na jedyny ośrodek na wyspie - dyktuje sobie ceny jakie chce.

W biurze stajemy przed trudnym wyborem - który atol, który resort. Ograniczamy go do dwóch resortów na dwóch różnych atolach, robimy wstępną rezerwację, wracamy do domu i 'badamy teren' (opinie, zdjęcia, filmy na YT). Po kilku(nasto)krotnej zmianie zdania (co film/zdjęcie z danego resortu, to: "teraz już ostatecznie ten... na pewno... ostatecznie... definitywnie... o kurde... ale może jednak ten fajniejszy?") wybór pada na wysepkę na atolu Ari i "Safari Island Resort". Ostatecznie, definitywnie i w dziesiątkę.

Kilka tygodni później siedzimy na pokładzie Qatar Airways i przez Dohę docieramy do stolicy Malediwów - Male, a potem hydroplanem (co jest atrakcją samą w sobie; ps. zwróćcie uwagę na stopy pilota ;)) lecimy na naszą malutką wysepkę nie mogąc za bardzo uwierzyć, że to wszystko dookoła to nie jest 'fotoszopowane'.

Z łódki, która pokonuje w mniej niż 5 minut odcinek między hydroplanem, a wyspą dostrzegamy komitet powitalny (wyglądający trochę jak dwa maneki-neko - azjatyckie koty szczęścia machające łapką ;)). Otrzymujemy klucz od naszego domku. To z niego przez kolejne kilka dni podziwiamy wschody i zachody słońca, po schodach prowadzących z tarasu dostajemy się wprost do nieprawdopodobnego podwodnego świata, ekscytujemy się przepływającymi pod nami rekinami, wypatrujemy 'Krzyża Południa'.

I kiedy przychodzi czas, żeby pożegnać się z tym miejscem, z tym rajskim podwodnym i nadwodnym światem, z tymi ciekawymi ludźmi, z pysznym jedzeniem, to ogarnia nas taki smutek, jak wtedy, kiedy opuszczamy nasz 'Krakówek'. Jest ciężko, gdy łódka odbija od przystani zmierzając w stronę miejsca, z którego odlecimy pozostawiając ten raj na ziemi.

Parafrazując Carlosa Ruiza Zafóna: "Malediwy mają czarodziejską moc. Zanim się człowiek obejrzy, wejdą mu pod skórę i skradną duszę" muszę przyznać, że moją skradły...

2 komentarze :