Île Maurice...

środa, czerwca 21, 2023 Sagitta's world 1 Comments


Patrzę na krople deszczu spływające po oknach mojego ulubionego A380, gdy przyziemiamy na „Sir Seewoosagur Ramgoolam International Airport”. Zastygam. Tym razem na moim policzku nie pojawiają się żadne łzy. Pojawią się później, kiedy wchodząc do terminala będę łapać ostatnie zapachy i dźwięki tej wyjątkowej wyspy.

Obawiałam się. Bardzo. Że znowu nie dopisze nam w tej Afryce pogoda. Że znowu się zatrujemy. Że coś nam ten pobyt w tym raju popsuje. Że ojczyzna widniejącego na pieczątce wbijanej do paszportów przybyszy z innych zakątków świata wymarłego już ptaka dodo nie będzie dla nas łaskawa. Ale było nam dobrze. Wyjątkowo dobrze. 

Nie zwiedziliśmy dużo. Nie wyeksplorowaliśmy wyspy, która ma wiele do zaoferowania. Byliśmy zbyt spragnieni witaminy „sea”, piasku pod stopami i tropikalnych palm nad głowami. Było nam zbyt dobrze na naszej przyhotelowej pięknej plaży „Flic en Flac”, otoczonej barierą rafy koralowej, na której poznaliśmy Pana sprzedającego podkoszulki produkowane na wyspie. Pana, który - jak większość mieszkańców wyspy - na hasło „Polska” odpowiada „Lewandowski”, jednak miłością ogromną darzy Jerzego Dudka. Na plaży, na której jedliśmy pizzę i quesadillę (taaa, typowe dania kuchni maurytyjskiej…) w towarzystwie uroczego kotka. Na której podziwialiśmy zachwycające zachody słońca. Z której spoglądaliśmy w rozgwieżdżone niebo szukając "Krzyża Południa", "Centrum Galaktyki", "Gwiazdozbioru Skorpiona" i "Gwiazdy Shaula". I z której uciekaliśmy, kiedy - szybciej niż myśleliśmy - wprost z Madagaskaru dotarło chwilowe załamanie pogody.

Udało nam się odwiedzić plażę w Le Morne, gdzie poznaliśmy przesympatyczne Polki mieszkające na stałe w Niemczech. Prąd w tym miejscu był jednak zbyt duży, by kąpiel zaliczyć do specjalnie przyjemnych, ale widok na pobliską górę "Le Morne Brabant" wprost z wód Oceanu Indyjskiego był wybitny. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na pięknej plaży, z której podziwialiśmy ogromne fale załamujące się daleko w oddali na rafie koralowej i przejechaliśmy przez góry w pobliżu „Ziemi Siedmiu Kolorów” w Chamarel. Było już za późno by ją odwiedzić, nie widzieliśmy też słynnego wodospadu, ale w "Chamarel View Point" zachwyciliśmy się widokiem.

W słynącym z gigantycznych lilii wodnych ogrodzie botanicznym w Pamplemousses zostaliśmy zaskoczeni przez pracownika, który rozpoznając język polski, słowem "żółw" (jak dla mnie poziom wyżej niż „kiełbasa” na lotnisku w USA...:)) wskazał nam drogę do tych olbrzymich gadów. W drodze z ogrodu udało nam się podjechać w okolice  "Chateau De Labourdonnais". Zniechęceni jednak korkiem (wieczorne godziny szczytu zaczynają się na Mauritiusie już w okolicach 14:30...) z daleka rzuciliśmy tylko okiem na piękny kolonialny budynek muzeum i skierowaliśmy się w stronę polecanej przez Maurytyjczyków plaży w miejscowości Mont Choisy, która owszem jest plażą piękną, ale znowu utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jeśli chodzi o plażowanie z trzylatkiem nasza przyhotelowa plaża nie ma sobie równej. 

W pobliżu „Grand Bassin” - najważniejszej świątyni hinduskiej na wyspie, gdzie potężny posąg bogini Durga wita turystów robiąc równie potężne wrażenie -  spotkaliśmy makaki. Nie dotarliśmy już do - położonej niedaleko świątyni - plantacji herbaty w Bois Cheri, ale herbata z tej plantacji dotarła w naszych walizkach do Europy (jak się okazało podczas naszego pobytu w Alzacji dwa tygodnie później - dotarła też do Carrefoura...).

W swoim pamiętniku z podróży na Mauritius Mark Twain napisał: „Od jednego mieszkańca dowiadujesz się, że najpierw powstał Mauritius, a potem niebo; i że niebo zostało skopiowane po Mauritiusie. Inny mówi ci, że to przesada; że dwie główne wioski, Port Louis i Curepipe, są dalekie od niebiańskiej doskonałości”. 

I taki jest Mauritius właśnie. Doskonale niedoskonały. Autentyczny. Luksusowe hotele przy pięknych plażach kontrastują z rozpadającymi się domami gdzieś w górach, z ulicami, po których szwendają się bezpańskie psy. Dziurawe drogi gdzieś w głębi wysypy nie przypominają już tych dobrze utrzymanych dwupasmówek, po których poruszają się turyści. Nawet w takim niebie tworzą się też gigantyczne korki. 

Krajobraz tego nieba jest przyjemny dla oka. Delikatnie zielone pola trzciny cukrowej mieszają się z bujną tropikalną roślinnością w różnych odcieniach zieleni, cudownymi wysokimi i gęstymi palmami, z sosnami i lianami (zwanymi „banyan”). Pasma górskie przypominają o wulkanicznym pochodzeniu wyspy, góry potrafią czasem zaskoczyć i zachwycić swoim kształtem (jak „Pieter Both Mountain”). 

A ludzie? Ludzie są tu wspaniali. Mieszanka kulturowo-religijna żyjąca w absolutnej zgodzie i wzajemnym szacunku. Na powierzchni 2045 km² hindusi, chrześcijanie, wyznawcy islamu i innych religii stworzyli świetnie funkcjonujący skrawek nieba na ziemi, w którym każdy czuje się mile widzianym gościem i wcale nie chce go tak szybko opuszczać... 

1 komentarz :

  1. Te widoki! Te zdjęcia... Musisz z tego bloga książkę zrobić 🤩 Bardzo miło zostać przeniesionym w te miejsca.

    OdpowiedzUsuń