Kto to będzie czytał?...


Kiedy w styczniu 2016 roku założyłam tego bloga i powiedziałam o tym Mężowi, usłyszałam: „Kto to będzie czytał?”. Niejednokrotnie potem wizualizowałam sobie siebie, jako laureatkę „Bloga Roku”, która odbierając nagrodę, dziękuje swojemu byłemu Mężowi za motywację. Dzięki Bogu od 2016 nie odbył się już żaden plebiscyt… I dzięki Bogu Mąż nie czyta… ;) 

Ostatnio miałam bardzo słaby psychicznie i fizycznie okres. Ograniczyłam czas w mediach społecznościowych. To są takie miejsca, że człowiek niekoniecznie trafia na rzeczy, których potrzebuje w danym momencie. Algorytm dobiera takie treści, które robiły dobrze, ale teraz mogą zaszkodzić. I uświadomiłam sobie, że blogi mają tę przewagę, że zazwyczaj trafia się na nie, szukając potrzebnych treści. W moim odczuciu szkodzą mniej w każdym razie. Dla samego autora natomiast to miły pamiętnik, przypomnienie, że było dobrze, że już się nie raz przeszło przez coś trudnego, że było fajnie i w końcu znowu będzie. 

Lubię pisać. Lubię do tego potem wracać. Przypominać sobie miejsca, ludzi i swoje przeżycia. W porównaniu z rokiem 2016 (39 postow!) teraz mam zdecydowanie mniej czasu, żeby wrzucać tu więcej treści. Ale bardzo chciałabym to zmienić, bo robi mi to zdecydowanie lepiej niż scrollowanie instagrama. Kto wie, być może przeje nam się niebawem forma storisków, zalewu informacji przeciążających mózg, frustrujących nas treści, życie życiem innych, obcych nam zupełnie osób i zamiast dać się tak zalewać, będziemy szukać tego, czego naprawdę potrzebujemy, a nie dawać się bombardować… I wtedy tu - mam nadzieję - znajdziecie dla siebie to, co jest Wam potrzebne, a nie to, co Was przytłoczy… 

Nie mam szalonych statystyk, ale pokazują, że Ktoś jednak te moje posty czyta. I nie jestem to tylko ja, wracająca do wspomnień z podróży, przepisów, czy różnych perypetii Sagitty. Kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek jesteś - dziękuję! Naprawdę cieszę się, że tu jesteś…

Maltański zachwyt...

Gdzieś między Europą a Afryką leży wyspa wyjątkowa. Wyspa-państwo z najsłoneczniejszą i najbardziej wysuniętą na południe stolicą europejską, pięknie brzmiącym językiem, z zabytkami starszymi niż piramidy egipskie, dziką przyrodą i uroczymi miasteczkami. Wyspa niewielka, przebogata kulturowo i malownicza krajobrazowo. Zapadająca w pamięć. Przyciągająca jak magnes. 

Malta wita nas po raz pierwszy drugiego dnia 2023 roku (i po raz drugi przedostatniego dnia 2023) przyjemnym morskim klimatem. Jest wiosennie ciepło i delikatnie wilgotno. Tylko bożonarodzeniowe dekoracje w terminalu przypominają nam o tym, że w tej części świata mamy kalendarzową zimę. Kiedy docieramy w okolice "Fontanny Trytona" (w zasadzie Trytonów) na odbywający się tuż obok jarmark bożonarodzeniowy kontrast jest jeszcze większy. Palmy udekorowane świątecznymi światełkami, zapach grzanego wina pomieszany z morską bryzą, świąteczne piosenki rozbrzmiewające z głośników, gdy w powietrzu czuć wiosnę. Chwilę później, spacerkiem, docieramy do naszego hotelu w miejscowości Floriana, w którym czuję się trochę jak Kevin w hotelu "Plaza" w Nowym Jorku (dzięki Bogu nie jestem sama), zostawiamy rzeczy i idziemy przekroczyć po raz pierwszy mury Valletty. 

Oh, Valletto! Jesteś przepiękna. 
Stolica Malty zwana jest "muzeum pod gołym niebem". Jest to najpiękniejsza stolica, jaką do tej pory widziałam (gdyby moje ulubione Sydney było stolicą mogłoby przegrać… W ogóle moja pamięć zapachowa podpowiada mi, że cała Malta pachnie jak Sydney i chyba dlatego tak pokochałam tę wyspę). 

Wspaniale przechadzać się po uliczkach Valletty bez planu i celu. Trafić przez przypadek (podążając za nosem) do nieziemsko pachnącego sklepu i atelier aromaterapeuty, kosmetologa i perfumiarza - Stephena Cordiny. W "Lower Barraka Gardens" podziwiać wspaniały widok na "Grand Harbour" i odpocząć przy fontannie obok pomnika wiceadmirała sir Aleksandra Johna Balla, łapiąc ciepłe promienie popołudniowego słońca i czuć na policzku delikatny wiosenny wietrzyk. W "Upper Barraka Gardens" zjeść lody w oczekiwaniu na odbywające się (dwa razy w ciągu dnia) saluty armatnie w  położonej tuż poniżej ogrodów "Saluting Battery". Zjechać (lub wjechać) windą łączącą górne ogrody z nabrzeżem, przy którym nieraz cumują ogromne wycieczkowce robiące równie ogromne wrażenie. 

Floriana - sympatyczna sąsiadka Valletty. 
W zwanej "Bramą do Valletty" Florianie można znaleźć nie tylko nocleg i wygodną bazę wypadową do zwiedzania Malty, ale też spokój i nieco egzotyki w należących do Uniwersytetu Maltańskiego "Argotti Botanic Gardens". Kawałek dalej znajdują się "Ogrody Floriany" - zielony, zalesiony teren spacerowy (część dobrze utrzymana, część trochę zaniedbana i zaśmiecona - śmieci niestety na Malcie widać bardzo często). 

Podróż w czasie, czyli wizyta w "Ħaġar Qim" i "Mnajdra". 
W tych dwóch położonych obok siebie stanowiskach archeologicznych zachowały się pozostałości megalitycznych świątyń. Pięknie wyglądają te najstarsze zabytki na świecie w otoczeniu zieleni, błękitu nieba i morza. Kto ma szczęście być w kompleksie "Ħaġar Qim" podczas przesilenia letniego, może ujrzeć przez otwór znajdujący się w jednej z absyd głównej świątyni promienie wschodzącego słońca. 

Kolorowe "luzzu" w Marsaxlokk. 
W malowniczej wiosce rybackiej Marsaxlokk unosi się zapach ryb i owoców morza. Znajduje się tu urocza zatoczka, z której rybacy wypływają na połów tradycyjnymi łodziami zwanymi "luzzu". Dzioby tych pięknych, kolorowych i charakterystycznych dla Malty łodzi zdobią  oczy Horusa (lub Ozyrysa).

Przepyszne i świeże owoce morza podaje przesympatyczna obsługa w położonej na promenadzie - z widokiem na zatoczkę i "luzzu" - restauracji "Roots". 

Spacerkiem z Sliema do Saint Julian's. 
Sliema, która dziś jest jednym z najpopularniejszych kurortów na Malcie i - podobnie jak St. Julian’s - centrum życia nocnego, kiedyś była spokojną wioską rybacką. Teraz jest dość zatłoczona i głośna, ale można znaleźć i tutaj spokojniejsze uliczki, które zaprowadzą nas do typowo turystyczej, ale malowniczej "Balluta Bay" z widokiem na kościół "Knisja tal-Karmnu". Po drodze można wpaść do "BeirutBay Takeaway Spot" po coś pysznego do zjedzenia.

Rejs po dwóch portach.
Rejs po dwóch największych naturalnych portach Morza Śródziemnego - Marsamxett i Valletta - oraz po otaczających Vallettę zatokach to jedna z przyjemniejszych atrakcji, jaką warto sobie zafundować będąc na Malcie. Zobaczyć Vallettę z wody, przepłynąć obok jej murów obronnych i fortyfikacji, zobaczyć stocznię, a przy odrobinie szczęścia przepłynąć tuż obok sporych rozmiarów statków wycieczkowych, dla których ta wyjątkowa stolica jest jednym z "ports of call" - przystanków podczas rejsu.


Garść informacji praktycznych.

Transport:
Na położone niecałe 6 km od Valletty lotnisko w Luqa docieramy (dwa razy) z Krakowa. Ryanair ma bardzo dobre połączenia z tą śródziemnomorską wyspą. Lot zajmuje niecałe 2,5 godziny.

Z lotniska bezpośrednio pod mury Valletty kursuje autobus X4 (info na styczeń 2024). Z przesiadkami można dostać się też innym autobusami. Przystanek autobusowy znajduje się tuż po wyjściu z terminala.

My po Malcie poruszaliśmy się transportem publicznym. Korzystaliśmy z Google Maps. Siatka połączeń jest bardzo dobra. Kupiliśmy sobie czterodniową kartę "Explore Flex" (dzieci do lat 4 jeżdżą za darmo). 

Jeśli chcecie wypożyczyć auto, to musicie pamiętać, że na Malcie panuje ruch lewostronny. Musicie o tym też pamiętać poruszając się po ulicach pieszo, czy udając się na przystanek autobusowy.

Nocleg:
My byliśmy dwa razy w tym samym hotelu, położonym bardzo blisko Valletty, w graniczącej z nią Florianie. Rezerwowaliśmy przez booking.com. Byliśmy na przełomie grudnia i stycznia, zależało nam na krytym basenie (chociaż widzieliśmy i takich, którzy korzystali z basenu zewnętrznego). Opcji oczywiście jest sporo. Jeśli ktoś chce poczuć prawdziwy klimat Valletty powinien szukać apartamentu z typowym dla niej kolorowym balkonem, zwanym "Il-gallerija". 

Niezależnie od tego, gdzie będziecie nocować, z dużym prawdopodobieństwem traficie na same angielskie gniazdka, dlatego potrzebujecie przejściówkę z wtyczką typu G.

Atrakcje:
Podczas naszych dwóch pobytów na Malcie mieliśmy okazję poczuć magię okresu świąteczno-noworocznego w ramach odbywającego się tam wydarzenia "Fairyland", czyli atrakcji dla dzieci i dorosłych, jak karuzela, spotkanie ze Świętym Mikołajem,  (diabelskie) "Koło Rudolfa" (z którego można zobaczyć nie tylko Vallettę), czy wydarzenia muzyczne.

Będąc na Malcie warto zobaczyć ją z wody. Można wziąć całodniowe rejsy (w tym na wyspę Comino lub Gozo). My skorzystaliśmy z 1,5 godzinnego rejsu oferowanego przez dobrze oceniane "Luzzu Cruises" - "2 Harbours Cruise", który zdecydowanie polecam. Tutaj więcej informacji o ich rejsach: https://luzzucruises.com/. Wypływają z Sliemy, do której z Valletty najwygodniej dostać się promem: 

Dla naszego trzylatka (a potem czterolatka), ale także dla nas fajną opcją było odwiedzenie "Playmobile Fun Park" (do którego kursuje ten sam co na lotnisko autobus X4). Można kupić na pamiątkę figurkę rycerza Zakonu Maltańskiego. Rodzice, pamiętajcie o zapasowym ubraniu i obuwiu dla swojego dziecka - niebezpieczeństwo zmoknięcia na zewnętrznym placu zabaw. 

Na Malcie (oraz Gozo) znajduje się wiele pozostałości megalitycznych świątyń, niektóre z nich znajdują się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Budowle te zostały wzniesione w okresie 3500–2500 p.n.e. i zaliczają się do najstarszych budowli kamiennych na świecie. Warto przynajmniej jedną z nich odwiedzić. Wrażenie jest przejmujące. 

Lista rzeczy do zrobienia i zobaczenia na Malcie, Gozo i Comino jest długa i bardzo ciekawa. To, co oferuje archipelag Wysp Maltańskich spokojnie zaspokoi gusta tych dużych i małych podróżników, a także miłośników kina, bo wiele produkcji filmowych i telewizyjnych zostało nakręconych właśnie na tych wyspach. Tutaj każdy znajdzie na pewno coś dla siebie: https://www.visitmalta.com/pl/things-to-do-in-malta-and-gozo/.

Kiedy jechać?
Kiedy się chce ;) Zimy są łagodne i przyjemnie wiosenne, super na zwiedzanie. Lata są upalne, mogą być zatłoczone, w związku z czym męczące, ale spokojnie zmarzluchy mogą kąpać się w morzu (i zewnętrznych basenach takich, jak np. "Café del Mar"). My pokochaliśmy Maltę taką grudniowo-styczniową, ale mam nadzieję, że kiedyś zobaczę jej letnią odsłonę.

Dekada, czyli dokładnie dziesięć lat temu...


Kochana Szwajcario! 

Był piątkowy poranek 31 stycznia 2014 roku, kiedy zmęczeni po całej nocy jazdy z Polski przekroczyliśmy Twoją granicę z Niemcami. Od tego dnia miałaś stać się naszym tymczasowym domem. Początkowo myśleliśmy, że będziesz nim przez rok, ale tego poranka wiedzieliśmy już, że będą to minimum dwa lata. Dziś tych lat mija dokładnie dziesięć... 10!

Tego dnia dziesięć lat temu odebraliśmy klucze do mieszkania, 'permity' w lokalnym urzędzie gminy, a kiedy wieczorem kładliśmy się spać w prawie pustym mieszkaniu na odkupionej od poprzedniego najemcy sofie, zadaliśmy sobie pytanie: "Co my zrobiliśmy?". Z biegiem czasu zapełnialiśmy to mieszkanie wożąc przez ponad 4 kilometrowy tunel "Uetliberg" kolejne meble z Ikei, a towarzyszył nam wtedy za każdym razem rozbrzmiewający w radiu kawałek "Jubel" (Klingande). Zapełnialiśmy je stopniowo swoimi rzeczami, łzami tęsknoty za Bliskimi, pamiątkami z podróży. Zadawaliśmy sobie różne pytania. Na niektóre do dzisiaj nie znaleźliśmy odpowiedzi.

Pompowaliśmy z radością materace na przyjazdy naszych Gości, wypychaliśmy lodówkę po brzegi zakupami z Coopa i Migrosa, a potem dopychaliśmy przywiezionymi przez nich darami z Polski. Pokazywaliśmy im Twoje cudne zakątki, Szwajcario, a potem wracaliśmy rozpalać grilla, rozmawiać i śmiać się do łez na naszym ukochanym ogródku. To była przyjemność móc dzielić się z naszymi Bliskimi Tobą.

Poznawaliśmy Cię każdego dnia coraz lepiej. Odkrywaliśmy Twoje naturalne piękno każdego weekendu. Wcale nie tak powolutku zaczęłaś skradać moje serce. Aż w końcu je skradłaś. Zagościłaś w nim na dobre. Przestałaś być 'obczyzną'.

Dziękuję Ci za Twoje piękno, Szwajcario. Za estetykę, która jest mi tak bliska. Za czyste powietrze. Dziękuję za upalne lata, śnieżne zimy, złote i mgliste jesienie, nieziemsko zielone wiosny. Za góry, lasy, jeziora, zuryskie lotnisko, mój ukochany ogród, który gościł Najbliższych. Za cudownych Sąsiadów, którzy stali się naszą Rodziną. Za wspaniałe Osoby, które tu poznałam, życzliwe uśmiechy mijanych na Twoich ścieżkach i ulicach Ludzi. Dziękuję Ci, że dałaś mi poznać Tego, Kto "tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie Go nie ma"...

Dziękuję Ci za najwspanialszy zachód słońca, który ofiarowałaś mi w dniu moich urodzin, kiedy byłam w błogosławionym stanie. Za najpiękniejszy poród, którego bałam się (niepotrzebnie) latami. Dziękuję Ci za to, że podczas okrutnej pandemii nie zamknęłaś nas z naszym Synkiem w czterech ścianach, ale pozwoliłaś nam przebywać na łonie natury. Dziękuję Ci, że stałaś się moim domem. Pięknym, przytulnym i bezpiecznym. 

Kiedy przyjdzie mi Cię opuścić, Kochana Szwajcario, będę płakać jak bóbr i tęsknić potwornie. I będę Cię odwiedzać tak często, jak tylko będę mogła...

Z wizytą u Świętego Mikołaja...

Nocny pociąg „Santa Claus Express” z Turku (połączony w Tampere z pociągiem z Helsinek) dociera październikowym przedpołudniem do pokrytej delikatnie śniegiem stolicy fińskiej Laponii. Wysiadamy na dworcu w Rovaniemi. Trochę nie mogę uwierzyć, że to się udało. Późną jesienią 2019 roku głaskałam swój dość pokaźny już brzuszek, oglądając na youtubie film czteroosobowej rodziny (jeśli dobrze pamiętam z Francji) z "Wioski Świętego Mikołaja", myśląc: „Zabierzemy Cię tam, Synulinku”. 

Jest chłodno. Zdecydowanie chłodniej niż ponad 5 lat wcześniej w australijskim Outback’u, w przydrożnym barze, w którym pracuje spotkana przez nas „Snowy Sally” - Elf, świąteczna pomoc Świętego Mikołaja w Rovaniemi. To tam pomyślałam po raz pierwszy, że cudownie byłoby spotkać się z nią kiedyś na dalekiej północy.

Odbieramy samochód z wypożyczalni i w 10 minut docieramy do siedziby Świętego Mikołaja. W jednej z kilku restauracji znajdujących się w wiosce jemy lunch, który przypomina nieco kolację wigilijną. Jest smacznie, świątecznie i bardzo przytulnie. Z pełnymi brzuchami przekraczamy koło podbiegunowe, stajemy przed biurem Świętego i poznajemy wioskę.

Następnego dnia zaczyna padać śnieg i Laponia zamienia się w zimową krainę czarów (podobno mamy szczęście do takiej zimy tutaj w drugiej połowie października). Jedziemy ośnieżoną trasą na północ w poszukiwaniu farm husky, żeby umówić się na przejażdżkę psim zaprzęgiem. Znaki ostrzegają przed wybiegającymi na drogę łosiami i reniferami. Dzień później dowiadujemy się, że nie ma tutaj dzikich reniferów, wszystkie są czyjąś własnością. Czasami właściciele wypuszczają je specjalnie przed nadjeżdżające samochody, żeby dostać odszkodowanie od kierowcy… Nam na szczęście - w bezpiecznej odległości - drogę przecina tylko piękny, duży lis. 

Wracamy w okolice "Santa Claus Village". Na pobliskiej "Farmie Elfów" przy odgłosach baranów i owiec karmimy renifery. Zjeżdżamy z małej górki na jabłuszku, pupie i brzuchu. Zaglądamy do alpak, kucyka i osiołka. Przytulamy się do drzewa. W położonym w wiosce "Christmas House" machamy z daleka Świętemu (pewien Chłopiec nie chce spotkać się z Mikołajem oko w oko ;)). A kiedy wraz z zachodem słońca w wiosce pokrytej białym puchem rozbłyskują świetlne dekoracje i delikatnie prószy śnieg, czujemy się jak mieszkańcy Ktosiowa. Na szczęście w pobliżu nie ma Grincha. 

Wracamy do naszej chatki. Alarm zorzowy pokazuje ponad 80% szans na zobaczenie zorzy. Ale pokrycie chmur wynosi 100%... Licząc na to, że jednak chmury się nieco rozstąpią, wychodzę parę razy na zewnątrz, ale marzenie zobaczenia aurory pozostaje póki co niespełnione.

Podczas wizyty w Rovaniemi spełniamy natomiast inne marzenie. Psi zaprzęg. Mkniemy przez zaśnieżone lasy i pola, mijamy stada pasących się na śniegu reniferów. Po przejażdżce poznajemy każdego psiaka, w tipi pijemy z 'kupilek' przepyszny, cieplutki napój z owoców leśnych, słuchamy historii o pieskach, które w tym roku odeszły i o tych, które dopiero zaczynają przygodę z zaprzęgami. Poznajemy cudownych ludzi. Jest wyjątkowo.

Piękne to było przeżycie dotrzeć tutaj wyjątkowo komfortowym, nocnym ekspresem Świętego Mikołaja, budząc się z widokiem zimowych krajobrazów, przyprószonych miast, miasteczek i lasów za oknem. Budząc się bez klasterowego bólu głowy i migreny. Bólu, który wrócił po sześciu latach silniejszy i dłuższy. Który od ponad dwóch miesięcy prawie każdego dnia lub nocy nie dawał wytchnienia. Przetrwałam. Przetrwaliśmy. 

Garść informacji praktycznych. 

Transport: 
Do Rovaniemi znajdziecie dużo bezpośrednich lotów z różnych zakątków Europy: https://www.visitrovaniemi.fi/plan/getting-here/. Z Helsinek do Rovaniemi jest parę lotów dziennie.

My dotarliśmy do Finlandii promem „Viking Line Glory” ze Stockholmu do Turku, spędziliśmy kilka dni na południu kraju, a potem wybraliśmy pociąg: https://www.vr.fi/en. Przeżycie samo w sobie. Polecam! Czysto. Komfortowo. Magicznie. Wagony sypialne są dwupoziomowe. Niektóre kabiny na dolnym pokładzie można połączyć ze sobą (konduktor otworzy Wam drzwi pomiędzy nimi). Można skorzystać bezpłatnie z prysznica znajdującego się w wagonie. Kabiny na górnym pokładzie posiadają własny prysznic i toaletę, ale nie mają możliwości połączenia. 

Nocleg: 
Początkowo myślałam o noclegu w samej wiosce, ale kiedy bookowaliśmy noclegi nie było już dostępnych domków, w których chcieliśmy zamieszkać. Znaleźliśmy przytulny domek z prywatną sauną (użytą podobnie jak kilka lat wcześniej na szwedzkiej wyspie Gällno zero razy, mimo, że do tej wchodziło się prosto z łazienki) w kompleksie po drugiej stronie rzeki, bliżej centrum Rovaniemi. Opcji jest naprawdę sporo. Domki, domy, domeczki, wille, szklane igla, apartamenty, pokoje hotelowe. Tu ogranicza nas tylko fanta... budżet ;)
 
Atrakcje: 
W Laponii można przebierać w różnych atrakcjach w zależności od pory roku. Psie zaprzęgi na kołach lub płozach. Renifery. Polowanie na zorze. Jazda na skuterach przez lapońskie lasy lub zamarznięte jeziora. Łowienie ryb w przeręblach. Rejs lodołamaczem i pływanie wśród lodu. Jazda konna latem przy świetle północnego słońca (Midnight Sun). I wiele więcej.

Przez cały rok można odwiedzić za darmo Mikołaja (ale opłata za zdjęcie i ilość gift shopów odbijają sobie to z nawiązką; w ogóle sama wioska jest bardzo komercyjna). Święty jest w dwóch miejscach w wiosce: https://santaclausvillage.info/activities-and-experiences/santa-claus/. Mniej więcej w podobnych godzinach, w tych samych dniach, w dwóch różnych miejscach jest :) Można też spotkać się z Panią Mikołajową w jej chatce, ale ona urzęduje tam tylko od listopada do stycznia: https://mrssantaclaus.fi/.

Jeśli chodzi o psi zaprzęg to my wykupiliśmy go w "Apukka Adventures". Początkowo chcieliśmy skorzystać z "Raitola Reindeer and Husky Farm" z uwagi na świetne opinie, ale nie zaczęli jeszcze wtedy sezonu. 

Bardzo dobrze wszystkie atrakcje w zależności od pór roku i tour operatorów rozpisane są tutaj: https://www.visitrovaniemi.fi/see-do/activities/Tutaj różne opcje w "Santa Claus Village": https://santaclausvillage.info/activities-and-experiences, a tutaj w "Apukka Adventures": https://apukkaresort.fi/activities/.

Kiedy jechać? 
Sama wioska czynna jest cały rok. Latem z uwagi na chmary komarów może to nie do końca być przyjemny pobyt. Nie dają żyć, gryzą jak opętane. Niektórzy przez te pogryzienia trafiają do szpitali. Bliżej Świąt nadciągają inne bestie - ludzie - i zaczyna być bardzo tłoczno. Temperatury spadają poniżej -20 stopni Celsjusza, ceny noclegów rosną, ale w wiosce i w jej otoczeniu otwarte są już wszystkie zimowe atrakcje. Miejscowi polecają wrzesień (z uwagi na piękną fińską jesień zwaną „ruska”)  i październik lub luty i marzec.