M jak Malediwy...

piątek, lutego 16, 2018 Sagitta's world 2 Comments


Za kilka dni minie rok od dnia, w którym trafiliśmy do absolutnego raju. Teraz, zerkając za okno, gdzie deszcz przeplata się ze śniegiem, termometr pokazuje częściej wynik negatywny niż pozytywny, a słońce nie chce na to wszystko patrzeć, ten raj wydaje się tak bardzo nierealny.

Doszłam do wniosku, że wpuszczę tu dzisiaj trochę malediwskiego słońca, ciepła i wszystkich odcieni koloru niebieskiego. A i zieleni nie zabraknie. Jeden post o tym miejscu, który pojawił się na tym blogu - "Malediwy, jakich (może) nie znacie..." - to zdecydowanie za mało. Załóżcie okulary przeciwsłoneczne, odsłońcie ramiona, posmarujcie się kremem z filtrem. Lecimy na Malediwy...

Wszystkie nasze wyjazdy planujemy sami. Poza dwoma przypadkami. Teneryfy z polskim biurem podróży (niestety po nim została już tylko zawieszka przypięta do mojej walizki, a szkoda) i Malediwów z biurem szwajcarskim. Bo w przypadku takiej destynacji jak Malediwy, to opcja skorzystania z oferty biura (chyba, że wyrusza się tam jako 'backpacker', jest się elastycznym czasowo, ma się ochotę na kilkunastogodzinne koczowanie na lotniskach) jest w zasadzie najkorzystniejsza. Do tego opcja 'all inclusive' – nieograniczony dostęp do napojów to coś, za co dziękujesz przebywając w ponad 30-sto stopniowym upale w resorcie, który - jak przystało na jedyny ośrodek na wyspie - dyktuje sobie ceny jakie chce.

W biurze stajemy przed trudnym wyborem - który atol, który resort. Ograniczamy go do dwóch resortów na dwóch różnych atolach, robimy wstępną rezerwację, wracamy do domu i 'badamy teren' (opinie, zdjęcia, filmy na YT). Po kilku(nasto)krotnej zmianie zdania (co film/zdjęcie z danego resortu, to: "teraz już ostatecznie ten... na pewno... ostatecznie... definitywnie... o kurde... ale może jednak ten fajniejszy?") wybór pada na wysepkę na atolu Ari i "Safari Island Resort". Ostatecznie, definitywnie i w dziesiątkę.

Kilka tygodni później siedzimy na pokładzie Qatar Airways i przez Dohę docieramy do stolicy Malediwów - Male, a potem hydroplanem (co jest atrakcją samą w sobie; ps. zwróćcie uwagę na stopy pilota ;)) lecimy na naszą malutką wysepkę nie mogąc za bardzo uwierzyć, że to wszystko dookoła to nie jest 'fotoszopowane'.

Z łódki, która pokonuje w mniej niż 5 minut odcinek między hydroplanem, a wyspą dostrzegamy komitet powitalny (wyglądający trochę jak dwa maneki-neko - azjatyckie koty szczęścia machające łapką ;)). Otrzymujemy klucz od naszego domku. To z niego przez kolejne kilka dni podziwiamy wschody i zachody słońca, po schodach prowadzących z tarasu dostajemy się wprost do nieprawdopodobnego podwodnego świata, ekscytujemy się przepływającymi pod nami rekinami, wypatrujemy 'Krzyża Południa'.

I kiedy przychodzi czas, żeby pożegnać się z tym miejscem, z tym rajskim podwodnym i nadwodnym światem, z tymi ciekawymi ludźmi, z pysznym jedzeniem, to ogarnia nas taki smutek, jak wtedy, kiedy opuszczamy nasz 'Krakówek'. Jest ciężko, gdy łódka odbija od przystani zmierzając w stronę miejsca, z którego odlecimy pozostawiając ten raj na ziemi.

Parafrazując Carlosa Ruiza Zafóna: "Malediwy mają czarodziejską moc. Zanim się człowiek obejrzy, wejdą mu pod skórę i skradną duszę" muszę przyznać, że moją skradły...

2 komentarze :

  1. Pilot pilotuje boso - to rzeczywiście gratka :D I sam lot - masz racje, lądowanie na wodzie brzmi super :)
    Oglądałam dokument o Malediwach. Poza sezonem to wysypisko śmieci, niestety wybrzeże traktowane jest po macoszemu. Przed sezonem jest wielkie sprzątanie i szykowanie kurortów.
    Gdybym miała tam trafić na kilka dni, to chętnie ze sprzętem do nurkowania, bo poza tym, piekielnie bym się tam nudziła...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sprzęt jest obowiązkowy (do snorkelingu wystarczy)! Najlepsze jest pod wodą :)

      Usuń